Cesarz, powoli. Dwóch nas było i nie chcieliśmy niczego podpalać.
– Aha, ty tylko powygłupiać się chciałeś. Zobaczysz, zrobimy trochę dymu, mówiłeś…
– Dawne dzieje.
Pokiwał głową, potem westchnął ciężko.
– Niedobrze, żeś w kanał wpadł, Chudy. Żeby teraz zrobić detoks…
– Jebać detoks. Masz tę działkę?
Wyszedł, po chwili wrócił z ciśnieniowym pojemniczkiem. Wstyd przyznać, ale aż poczułem, jak mi na jego widok napływa ślina do ust, ręka sama wyciągnęła się gestem godnym proszalnego dziada. Cesarz już miał mi go podać, ale na chwilę jeszcze zabrał, schował za plecami.
– Chudy, dostaniesz to, ale rozrobimy pół na pół z solą fizjo. Jeśli masz z tego wyjść, to możesz równie dobrze zacząć tu i teraz…
– Jasne, co tylko powiesz. Daj.
Patrzyłem z pewnym żalem, jak rozprowadza drogocenny eliksir życia pół na pół i zalewa zupełnie niepotrzebnym, nic niewnoszącym płynem… No i ile to będzie miało teraz, czterdzieści procent? Albo i mniej… Gówno, nie synta!
– Wełna, nie wełna, byle dupa była pełna… – warknąłem, montując pojemniczek w gnieździe protezy, jak tylko mi go podał. Zawór wręcz zassał zawartość, a ja poczułem, jak dawka wchodzi mi w żyły.
O.
Kurwa.
Mać.
Tak.
Tak bardzo tak.
Położyłem się na oparciu kanapy, odchyliłem głowę w tył i zamknąłem oczy. Dosłownie rozpłynąłem się, wtopiłem w czerwoną syntoskórę. Przez bardzo krótką i niezmiernie satysfakcjonującą chwilę mnie nie było.
A potem Cesarz kopnął mnie w kostkę.
– Ej, ej, Chudy! Tylko mi tu nie zejdź śmiertelnie, dobra?
– Daj mi chwilę… Nirwana… – wymamrotałem, czując jednak, że moment już ulotnił się bezpowrotnie.
– Chudy, bez jaj, bo to nie wygląda dobrze, jak robisz takie ćpunowskie akcje. Jeśli musisz tak się zachowywać, to chociaż żebym ja nie widział… A już na pewno nie reszta naszej ekipy.
Naszej. Czyli nadal chciał robić to ze mną wspólnie… No dobra. Tak w gruncie rzeczy to porządny chłopak był z tego Dimy Yeonga, nie ma co.
– No właśnie, Cesarz. Bo skoro o ekipie mowa, to będzie trzeba parę spraw na cito przyszykować. Weź usiądź lepiej albo w ogóle notuj… I poproś któregoś z chłopaków, niech da mi na chwilę swój komunikator.
Dimka spojrzał na mnie, nie kryjąc nawet zdziwienia.
– Sasza, co ty znów odpierdalasz?
– Będzie dobrze, ziomek. Mam plan.
Krwawo zachodzące słońce wisiało już nisko nad blokowiskami widocznymi po drugiej stronie rzeki, kiedy wysiadłem z przydzielonego mi przez Cesarza transportu na podjeździe pod terminal towarowy na Kolejowym.
Och, jak miło było zostać gdzieś zawiezionym! Patrzeć, jak zasypane śniegiem miasto przesuwa się za oknami, podczas gdy ty siedzisz sobie wygodnie w miękkim fotelu klimatyzowanego wnętrza. Gra muzyka, równo mruczy silnik…
Ech, znów mnie złapała melancholia i tęsknota za moim starym, poczciwym mercem.
Zapiąłem pocerowaną klimakurtkę pod samą brodę, przeciągnąłem się i odetchnąłem głęboko mroźnym powietrzem. Tak, świat ma zupełnie inne barwy, kiedy człowiek dostanie swoją działkę syntadrenaliny i jest w stanie funkcjonować normalnie.
Zapukałem jeszcze w okno, a kiedy szyba opadła, nachyliłem się i rzuciłem krótko:
– Stiopa, nie czekaj na mnie, tylko jedź na miejsce i przekaż Cesarzowi, że ja dotrę z towarem.
Wpięty w systemy samochodu kierowca obrócił ku mnie głowę, jak gdyby nie do końca rozumiejąc pochodzący z realnego świata biologicznego życia analogowy przekaz w formie ustnej.
Dopiero po chwili skinął, łączące go z fotelem przewody zaskrzypiały.
– Przyjąłem.
Zarzuciłem na ramię wypchany po brzegi, ciężki plecak i ruszyłem ku bocznicy, na której miałem nadzieję, że wciąż czekali na mnie moi cybernetyczni sojusznicy.
Czekali.
Pies pojawił się jako pierwszy, kiedy został mi jeszcze kawałek do przejścia – wytruchtał zza rogu budynku, który właśnie minąłem, zrównał się ze mną.
No tak, gdybym nie był sobą, to aż strach myśleć – dwieście kilo stali skacze na plecy, szczęki zaciskają się na karku i pozamiatane.
Swoją drogą, jak mnie rozpoznawał? Przecież nie po czipie, prawda?
– Hej, no siema… – odezwałem się do niego, żeby dodać samemu sobie otuchy. Jak się go zagada, to może nie zaatakuje. – Dasz się pogłaskać? Tak? No, dobry piesek, grzeczny. Chodź, poszukamy twojego pana.
Szedłem tak, żeby nie tracić go z oka, i gadałem jakieś mało znaczące, w moim własnym rozumieniu stosowne dla psów głupotki. Tak mnie nagle chwyciło za serce – kurczę, tęskniłem też za Kusto.
W ogóle tęskniłem za prostym, możliwym do objęcia życiem.
Tak. Trzeba opędzlować ten tutaj wątek, a potem zajrzeć do Olgi. Sprawdzić, co u kundla, co u niej… No dobra, może nie w tej kolejności, ale no, właśnie tak. I wreszcie się poważnie przemówić.
– Dobry wieczór, panie Aleksandrze! – Cyborg wyjrzał z kabiny maszynisty. – Martwiłem się o pana!
– Cześć, Mykoła. Niepotrzebnie, przecież nie było mnie…
– Dokładnie osiemnaście godzin i dwadzieścia siedem minut. W tym czasie temperatura na zewnętrznej powłoce izolacyjnej spadła o dwa i siedem setnych stopnia poniżej zalecanego minimum, i to nawet pomimo zwiększonej częstotliwości cykli podgrzewania.
– Już jestem, więc możemy…
– Przy takim tempie tracenia ciepłoty wewnętrzna powłoka przestanie spełniać swoją rolę już za dwanaście do czternastu godzin. Rozwarstwienie stanie się wtedy wyłącznie funkcją czasu, panie Aleksandrze.
– Już. Przecież. Jestem – wycedziłem, czując, jak zaciskają mi się zęby i pięści.
– Owszem, i bardzo się cieszę. Mimo wszystkiego powiedzianego, a w zasadzie w dodatku do tego, udało mi się podłączyć grzałkę.
– Grzałkę?
– Spożywczą, dzięki czemu udało się rozpuścić śnieg. Wodę, rzecz jasna, przedestylowałem, a następnie doprowadziłem do wrzenia. Życzy pan sobie herbaty?
Wypuściłem powietrze z sykiem, potrząsnąłem głową. Jak gdyby nagle dzięki temu prostemu, tak bardzo niepasującemu do niczego gestowi sympatii wszystko miało wrócić do normy.
No bo w sumie wracało. Mykoła patrzył na mnie z zapraszającym uśmiechem, Pies zamerdał ogonem. Aż i ja się uśmiechnąłem.
– A wiesz, że się skuszę? Ziąb taki, że miło będzie.
Wdrapałem się po drabince na górę, usiedliśmy na twardych, odchylanych stołeczkach. Przekazałem torbę z ciuchami, Mykoła rzecz jasna podziękował bardzo uprzejmie.
Faktycznie zagotował wodę. Nalał tak słodkiego, że aż gęstego wywaru z aluminiowego garnuszka