się, złapała cel i trajektorię. Prawa ręka poruszyła się samoczynnie, ale wysiłkiem woli odsunąłem ją w drugą stronę. Powoli uniosłem dłonie nad głowę.
– Nic wam nie zrobię – odezwałem się, zerkając w lewo i prawo.
Teraz zaciekawieni bezdomni powoli wstawali ze swoich miejsc, jakby dopiero działania tamtego dały im sygnał do wyjścia z bezruchu i marazmu.
Podziemna stacja wypełniła się szuraniem, kasłaniem i odgłosami odsuwanych na bok kartonów. Ten z rusznicą nadal celował do mnie, widziałem też ze dwa pistolety i parę sztuk broni białej u jego kolegów. Zbliżali się do mnie, otaczając coraz bardziej szczelnym kręgiem.
– Czego? – powtórzył tamten, wychodząc ze swego miejsca.
Dopiero teraz zauważyłem, że zamiast prawej nogi od kolana w dół miał mechaniczną protezę, i to chyba własnej roboty, bo minimalnie przykrótką, więc kulał przy każdym kroku… Do tego i lewa, i prawa ręka też były chyba wszczepami, bo spod popękanej alt-skóry rękawiczek przebłyskiwał chrom.
– Potrzebuję spokojnego miejsca, żeby odpocząć… Jestem ranny. – Pokazałem na przesiąkniętą krwią szmatę opatrunku. – Kula utkwiła w środku.
– Kto idzie za tobą?
Rzeczowe, konkretne pytania, nie ma co.
– Nikt. Tylko ja tu jestem.
– Jak się tu dostałeś?
– Słuchaj, kolego, jeśli to problem, to…
– Ja go znam – nagle trzeci głos wciął się w tę wymianę zdań, mogącą lada chwila nakręcić się w zupełnie niepotrzebną spiralę.
Ten z rusznicą spojrzał w bok, ja podążyłem za jego wzrokiem. Jeden z bezdomnych wystąpił o krok naprzód, pokazał na mnie palcem.
– Nie… – chciałem powiedzieć, ale on powtórzył twardo:
– Znam, mówię. To dobry człowiek.
Przyznam, że zamurowało mnie. Dawno już nikt o mnie czegoś takiego nie powiedział, szczególnie że ja go nawet nie kojarzyłem… chyba. Raczej nie kojarzyłem. A może?
– Gdzie mieszkasz? Podaj adres! – Ten z rusznicą poruszył lufą, światło bujnęło się w górę i w dół.
– Ulica… – zawahałem się, ale potem potrząsnąłem głową. – Już nigdzie. Nie mam domu.
Zebrane wokół mnie towarzystwo poruszyło się, zamruczało. Mężczyzna opuścił broń, światło zgasło.
– Możesz zostać, salam alajkum – mruknął.
Opuściłem ręce i popatrzyłem po nich, ale jak gdyby nagle stracili mną zainteresowanie, rozchodząc się każdy do swojego posłania.
Tylko ten, który ujął się za mną, podszedł bliżej.
– Nie poznajesz mnie. – Pokiwał głową.
– Nie, ja… – zawahałem się.
Popatrzyłem w zarośniętą, okoloną strąkami kudłów twarz. Płytka wszczepu zamiast czoła, matowo pobłyskująca, solidna proteza prawej ręki. Coś mi świtało, ale skąd?
– I nie pamiętasz nawet. Ano, tak to bywa, że mijają nas i nie widzą. Druga krymska? Batalion rozpoznania?
– O rany, to… My się przecież…
– Ano, dokładnie. Latem jakoś to było, obok metra na Nowodzierżyńskim. Dałeś mi wtedy niemały grosz.
Kurczę, rzeczywiście coś takiego miało miejsce.
Jak przez mgłę sobie przypomniałem, bo faktycznie mgła wtedy była, a ja do Kulasa jechałem chyba.
I faktycznie, siedział tam, i miał te matowozielone wstawki.
Ja pracowałem wtedy dla Daniłowa, praktycznie srałem kasą i polowałem na jeszcze większą, wznosząc się ku szczytom wieżowców. On żebrał pod metrem, właściwie w rynsztoku.
I teraz ja byłem na tym samym poziomie degradacji, a on wyciągał do mnie pomocną dłoń.
– Miałem akurat, to dałem. – Skrzywiłem się. – Każdy by dał.
– Wcale nie każdy. Co się stało?
Spojrzałem na przesiąkniętą krwią bluzę, na rozlewającą się po spodniach plamę.
– Nic takiego, tylko…
Zakręciło mi się w głowie, ale on chwycił mnie, podtrzymał.
– Chodź, człowieku, bo nam tutaj kipniesz i trzeba będzie cię zakopać. Jak cię wołać?
– Sasza, ale częściej Chudy…
– Pasuje nawet. Ja jestem Andriej, tutaj mówią na mnie Dron.
– Operator? – Pokazałem na płytkę czoła z gniazdami do wpięcia anten.
– Ano, tak było. Chodź, zobaczymy, co ci się tam stało… Ładna rzecz, ale i strzelali z czegoś poważnego chyba?
To ostatnie było już komentarzem pod adresem przestrzelonej kamizelki kuloodpornej. Posadził mnie pod ścianą na poplamionym, porwanym materacu, włączył wiszącą na kablu gołą żarówkę, żeby mieć nieco więcej światła.
– Nie wiem, nie miałem czasu… – syknąłem, kiedy ściągnął ze mnie pancerzyk i zaczął pomagać z bluzą – się przyglądać. O kurwa.
Pokiwał tylko głową, też patrząc na paskudną, przypominającą krwawy kwiat z mięsa dziurę w moim prawym boku. Odrzucił ciuchy gdzieś na bok, podłożył pode mnie kawałek nieszczególnie czystej szmaty i nachylił się nad raną.
– Szkaradnie – zawyrokował. – Masz jakieś narzędzia chirurgiczne? No, tak myślałem właśnie. Nic, poradzimy sobie jakoś, poczekaj.
Jakoś tu dolazłem przecież, więc i poczekać mogłem jeszcze trochę… Chociaż teraz, kiedy usiadłem i pozwoliłem sobie na spuszczenie napięcia, nagle opadła mnie słabość. Sięgnąłem do leżącej obok torby, wyjąłem przynajmniej te skromne zapasy medyczne, jakie zabrałem ze sobą.
Dron wrócił po chwili, niosąc uciętą w połowie plastikową butelkę, w której tkwiły zanurzone w mętnawym płynie długie cążki, lekko wysłużony lancet i parę innych przyborów.
Powinienem się żachnąć, wystraszyć czy coś, ale już mnie to zupełnie nie ruszało.
– Dasz radę czy chcesz coś na ból? – zapytał, przyklękając obok mnie.
– Dam, pomogę jeszcze jak coś. Znasz się na tym?
Wzruszył ramionami, wyjął i otrząsnął cążki z nadmiaru płynu.
– Na wszystkim po trochu. Tych tutaj czasami łatam, jak któryś się wywali i łeb rozetnie… Nie przejmuj się Bokserem.
– Bok… – urwałem, zachłysnąłem się słowami, kiedy bez ostrzeżenia wsadził mi cęgi w ranę i zaczął gmerać w żywym mięsie.
Cmoknął z niezadowoleniem, wyjął i sięgnął po lancet. Odetchnąłem głęboko raz i drugi, otarłem z czoła pot.
– Bokserem?
– To ten z żelaznymi łapami, co cię przywitał. On tak do wszystkich warczy na początku, ale potem mu przejdzie… Uwaga, jedzie pociąg!
– Aaaha! – prawie że wrzasnąłem, kiedy Dron jedną ręką pociągnął ostrzem po skórze, a drugą od razu wsunął cążki w bok, tym razem chyba sięgając prosto do kuli.
Nie był lekarzem ani medykiem, to na pewno. W dodatku robił to lewą dłonią… Za to kiedy złapał tkwiący w ranie pocisk,