się bez wzorców, to i tak nieźle sobie radzimy. Oboje byliśmy świetnymi złodziejami. Kradliśmy wszędzie. W spożywczakach, ciuchlandach, na stacjach benzynowych (choć tam niechętnie), w galeriach handlowych, drogeriach, księgarniach. Oboje lubiliśmy czytać książki, ale nie było nas na nie stać. Zapisaliśmy się do biblioteki, ale trudno było o nowości. Często zdarzały się też takie sytuacje:
– Neuromancera bym wzięła.
Bibliotekara spojrzała na mnie jak na wariatkę.
– Dziecko – powiedziała łagodnym głosem. – To jedna z TYCH książek. Ludzie je pożyczają i nie oddają.
– Kradną z biblioteki?
Postanowiłam to naprawić. Okazja trafiła się kilka dni później, gdy wynieśliśmy z empiku wznowienie nie tylko Neuromancera, ale i pozostałych dwóch tomów Gibsona. A po przeczytaniu oddaliśmy je do biblioteki. To samo zrobiliśmy z Rokiem 1984 i Folwarkiem zwierzęcym Orwella, Uległością Houellebecqa czy Ojcem chrzestnym Puzo. Zawsze po zajumaniu i przeczytaniu książki zanosiliśmy ją do biblioteki jako darowiznę. Żeby nie było, że okradamy autorów. No, tak nie do końca, ale myślę, że w jakiś sposób to im rekompensowaliśmy. W ogóle byliśmy takimi robin hoodami naszych czasów. Kradliśmy, przykładowo, karmę dla zwierząt i dawaliśmy ją bezdomnym kotom. Albo psu sąsiadki, której się nie przelewało. Wiedzieliśmy, jak to jest klepać biedę, więc mieliśmy zawsze coś dla ubogiej sąsiadki czy bezdomnego kota.
Kiedyś natrafiłam pod Kauflandem na zbiórkę na rzecz fundacji prozwierzęcej. Ludzie wrzucali saszetki z karmą, jakieś chrupki, niewiele tam tego było. Pieprzeni egoiści! Więc pojechaliśmy z Robsonem do marketu obok i tam zebraliśmy sporo daniny, nie tylko jedzenie, ale i koce, prześcieradła, środki czystości, bo przecież to wszystko było potrzebne, aby utrzymać taką fundację. Mistrzostwem było zajumanie mopa, którego Robson schował pod czapkę, a uchwyt po prostu wyniosłam, odkleiwszy z niego wszystkie kody kreskowe. Bo przecież dziewczyny muszą czymś myć kociarnię i psiarnię. Mój kumpel powiedział wtedy, że on ze mną już więcej na taką akcję nie pójdzie, bo rozumie – kraść książki czy płyty, czy nawet żarcie, ale miotłę?! Śmialiśmy się potem jak wariaci. Za to zwierzakom pomogliśmy!
Ale najbardziej lubiłam „pożyczać” samochody. Zawsze można było coś znaleźć w schowkach lub pod siedzeniami albo gdzieś z tyłu. Batoniki, napoje, płyty CD, książki, gazety, ciuchy, zakupy, prezerwatywy. W sumie było to trochę jak wyjście do supermarketu. Otwierać fury nauczył mnie mój ekschłopak, który teraz prowadził klub, handlował samochodami i robił wiele nie do końca legalnych rzeczy. Poznałam go, gdy miałam piętnaście lat. Chodziliśmy przez dwa lata, potem ze mną zerwał, bo laska, z którą spotykał się niejako przy okazji, zaciążyła. Baron, bo taką miał ksywkę, nie był zbytnio szczęśliwy, ale poczuwał się do ojcostwa i usłyszałam tylko: „Sorry, Molly, no dałem dupy po całości”.
Na mój gust to chyba jakoś odwrotnie się odbyło, ale nie wnikałam. Nie przeżyłam tego szczególnie, z Baronem dobrze się bawiłam, nauczył mnie wielu cennych rzeczy i w sumie nadal utrzymywaliśmy kontakt. Bo Baron czasami też handlował kradzionymi samochodami, więc jak „pożyczyłam” jakąś lepszą furę, to dawałam znać mojemu byłemu, a on przejmował fant, gdy ja już się najeździłam. Oczywiście odpalał mi za to kasę.
A dlaczego musiałam jeździć? Robson nazywał to „adrenalinowym hajem”. A ja? Wiedziałam, dlaczego to robię. Tylko ja wiedziałam.
Ten wieczór zaczął się zupełnie standardowo. Zjedliśmy pizzę, wypiliśmy po piwie kupionym w żabce i ruszyliśmy do klubu. Tutaj często balowali chłopcy od Barona, więc czułam się jak u siebie. Poza tym wszyscy znali mnie i Robsona. Sami swoi, można powiedzieć. Ale gdy wtedy tam weszłam, zobaczyłam jakieś towarzystwo białych kołnierzyków, usadowione w jednej z większych lóż. Bawili się głośno, rzucali niewybrednymi żartami i zaczepiali kelnerki.
– Kadra zarządzająca się bawi. – Robson mrugnął i uśmiechnął się do Agaty, barmanki, która miała do niego słabość i zawsze częstowała go darmowymi drinkami.
– Ta, białe kołnierzyki, a słoma z butów – mruknęłam.
– A ty jak zawsze wszystkich do jednego wora.
– Taka już jestem i za to mnie kochasz. Wbijam na parkiet.
– Leć, mała. Zaraz do ciebie przyjdę.
Kiedy mijałam lożę z panami menadżerami, zobaczyłam jego. Miał ciemne oczy, niemal czarne włosy, był szeroki w ramionach i chyba wysoki, co trudno stwierdzić, bo siedział, ale nawet na siedząco był wyższy niż jego koledzy. Gdy mijałam ich stolik, jego sąsiad akurat o czymś perorował i ten z ciemnymi oczami tylko kiwał głową, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. Uśmiechnęłam się kącikiem ust i weszłam na parkiet.
Jasne, koleś. Popatrz sobie. Nie lubię białych koszul, głupich żartów i grzecznych chłoptasiów, którzy nie umieją się bawić. Ten gość jednak przyciągnął moją uwagę, sama nie wiedziałam dlaczego. Kiedy ruszałam się w rytm dudniącej muzyki, wyobraziłam sobie, że podchodzi do mnie, faktycznie jest wysoki, jeszcze wyższy od Robsona, wyczuwam korzenny zapach jego perfum. Zaciągam się tym zapachem, on to widzi i mówi coś bezczelnego. Wówczas okazuje się, że wcale nie jest nudnym białym kołnierzykiem i może nawet mamy ze sobą coś wspólnego. Widzę jego oczy, pełne zainteresowania, dostrzegam nawet kilka siwych włosów na skroniach, co dodaje mu charakteru. Pochyla się, czuję jego duże dłonie na biodrach. Przyciąga mnie do siebie w mało delikatny sposób, a ja zamiast się wkurzyć, wtulam się w jego twarde ciało. O tak, twarde i duże. Zapewne wszystko ma właśnie takie… Parsknęłam głośno. Chichotałam jak wariatka. Serio, Molly? Walnęłaś się w głowę? Uniosłam dłonie i skupiłam się na muzyce, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego akurat ten facet wywołał u mnie takie dziwne myśli.
Tańczyłam, zamykając się na to, co mnie otaczało. Uwielbiałam tłum, dym, dudniący bit i rytm, który czułam każdą komórką ciała. Było mi z tym dobrze, byłam na swoim miejscu. Tylko ja, muzyka i mój świat. Bez ludzi. Bez przeszłości. Bez przyszłości. Tylko ja tu i teraz.
Nagle zorientowałam się, że ktoś tańczy bardzo blisko mnie. No tak, jak zwykle. Jeśli nie było w pobliżu mnie Robsona, to zawsze jakiś amator się do mnie przystawiał. Odwróciłam się i miałam zamiar warknąć coś odpychającego. Ale zamiast tego… spojrzałam w jego karmelowe oczy. Bo one nie były ciemne, tylko właśnie karmelowe. I znajome.
Nie chciałem iść na tę imprezę, ale mój wspólnik i przyjaciel Jacek bardzo naciskał. Podpisaliśmy właśnie umowę na nową budowę, dlatego uznał, że zasłużyliśmy na świętowanie. To było nasze piąte wspólne zlecenie, piąte osiedle we Wrocławiu, które miała budować nasza firma deweloperska. No i teraz piliśmy, oblewając ten niewątpliwy sukces.
Jacek zrobił rezerwację w Fantomie. Nie chciałem bawić się właśnie tutaj, ale Jacek o tym nie wiedział. Był dobrym przyjacielem, choć przy tym moim całkowitym przeciwieństwem. Ja byłem spokojny, poukładany, racjonalny. On – szalony, niecierpliwy, lubiący ryzyko. Jak ogień i woda. A jednak świetnie się dogadywaliśmy i teraz trochę żałowałem, że mu nie powiedziałem, że nie chcę świętować w tym klubie. Z wielu względów. Potrzebowałem jeszcze czasu. Ale teraz… wszystko wydawało mi się jak najbardziej na miejscu. Bo gdy już myślałem, że ten wieczór będzie naprawdę beznadziejny, spojrzałem w stronę baru i zobaczyłem ją. Siedziała na wysokim stołku i śmiała się z czegoś, co powiedział jej towarzysz. Była ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę odsłaniającą brzuch. Miała długie i zgrabne nogi, jasne włosy, sięgające ramion, i kpiący uśmiech. Była niesamowicie zgrabna, szczupła, ale nie chuda, widziałem jej całkiem przyjemny biust, napierający na obcisłą bluzeczkę. Kiedy zeskoczyła