Guillaume Musso

KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?


Скачать книгу

silny wiatr, szarpiąc flagami zamocowanymi na budynku Caisse des Dépôts. Martin był spięty, ale panował nad sytuacją: nawet jeśli Archibald by go zauważył, nie mógł mu uciec. Nie przy odległości, która ich dzieliła. Martin prawie każdego ranka biegał aż do kompletnego wyczerpania, żeby zachować dobrą formę fizyczną. Gdyby Archibald nagle rzucił się sprintem do ucieczki, nie odbiegłby daleko. Niemniej Martin musiał uważać, żeby dystans między nimi zbytnio się nie powiększył.

      Obaj mężczyźni minęli Pont Royal, oparty na pięciu łukach eliptycznych, który łączył ulicę de Beaune z Pavillon de Flore.

      Archibaldowi najwyraźniej przypadła do gustu ta przejażdżka, pedałował nonszalancko, rozkoszując się atmosferą nocnego Paryża jak turysta. Z przodu roweru był przymocowany na dwóch pałąkach metalowy koszyk na zakupy. Archibald wsadził do niego worek marynarski koloru khaki, najwyraźniej świeżo kupiony w sklepie z militariami. W tym worku znajdował się obraz van Gogha wart ponad sto milionów euro…

      Przejeżdżając przez quai Voltaire, Archibald zwolnił jeszcze bardziej. Patrzył na galerie, na księgarnie, na wystawy eleganckich antykwariatów.

      No tak, zabawiaj się teraz w turystę! – westchnął Martin w myślach.

      Ale sam również poddał się urokowi dzielnicy. Nocą quai Voltaire wyglądało jak nie z tego świata, niewiele trzeba było wysiłku, żeby wyobrazić sobie nabrzeże sto lat wcześniej, w czasach gdy mieli tutaj pracownie Ingres czy Delacroix, kiedy Baudelaire w hotelu znajdującym się nieopodal pisał swoje Kwiaty zła…

      Agresywna reklama na przystanku autobusowym sprowadziła Martina do rzeczywistości. Archibald przejeżdżał właśnie obok metalowych budek bukinistów. Niektóre z nich zostały najwyraźniej niedawno pomazane graffiti; wiadomości przekazywane przez ich autorów nie były specjalnie ambitne: „Dżamila, kocham Cię”, „Régis to kretyn”, „Sarko4 – faszysta”, „Ségo5 jest tym dla polityki, czym Paris Hilton dla kultury”.

      Tuż za Pont du Carrousel złodziej rzucił spojrzeniem fachowca na witrynę sklepu Senneliera, „Les Couleurs du quai”, który zaopatrywał w farby i płótno zarówno Cézanne’a, jak i Modiglianiego czy Picassa. Nieopodal dwóch wartowników gawędziło sobie przed apartamentem byłego prezydenta Chiraca. Archibald minął ich z uśmiechem.

      Potem jednak przestał zabawiać się w turystę i przyspieszył, choć nie tak, żeby mogło to zagrozić Martinowi. Na tym odcinku ulicy stało wiele latarni. Kiedy na horyzoncie zarysowała się forma metalowego Pont des Arts, ruch uliczny się zwiększył, bo na pasie dla autobusów pojawiło się kilka jadących dość szybko taksówek. Od strony nabrzeża Sekwany dwóch sprzątaczy czyściło pokład długiej barki przerobionej na restaurację. Zielono-biała ciężarówka Propreté de Paris6 stała zaparkowana na chodniku z zapalonymi światłami postojowymi i pracującym silnikiem, ale, o dziwo, szofer gdzieś wyparował.

      Teraz Archibald zaczął jechać zdecydowanie szybciej. Jak strzała minął kopułę Instytutu Francuskiego, zmuszając Martina do znacznego przyspieszenia. W głowie młodego policjanta zaczęła się gonitwa myśli. Czy zatrzymać McLeana od razu teraz, czy zaryzykować i biec za nim jak najdłużej? Nawet gdyby Archibald znalazł się za kratkami, nic nie gwarantowało odnalezienia jego wspaniałych łupów i odzyskania dziesiątek płócien, na których położył łapę. W wyobraźni Martina pojawił się obraz Aiguille Creuse, tej mitycznej kryjówki Arsène’a Lupina urządzonej w skałach Étretat, w której ów złożył swój skarb: Giocondę, najsławniejsze płótna Botticellego, najbardziej ponure obrazy Rembrandta… z pewnością McLean nie miał czego mu zazdrościć.

      To ja go nakryłem. Jestem od niego silniejszy. Mogę go zatrzymać obojętnie kiedy… – pomyślał Martin.

      Pod gęstymi drzewami quai de Conti Archibald znów zwolnił, co ucieszyło Martina. Sekwaną sunęła motorówka straży wodnej, nabrzeża patrolował radiowóz, ale policja szukała raczej kloszardów niż włamywaczy. Archibald nawet w ich kierunku nie spojrzał i spokojnie jechał dalej ku Ile de la Cité.

      Kiedy na horyzoncie pojawił się zarys Pont Neuf, Martin po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy w tym polowaniu na człowieka łupem nie jest przypadkiem on?

      *

      Na quai des Grands Augustins złodziej zostawił rower przy fontannie Wallace’a, na której cztery kariatydy podtrzymywały z wdziękiem żeliwny wazon zdobny w delfiny i różne rzeczne bóstwa.

      Archibald wziął swój worek i zawiesił go na ramieniu, po czym wszedł na Pont Neuf. Zaskoczony Martin znów jakby odruchowo wyciągnął pistolet, ale nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za Archibaldem po tym samym chodniku, będąc na widoku.

      Ze swymi półkolistymi balkonami i setkami fantastycznych sylwetek zdobiących gzymsy najstarszy most paryski jest również najbardziej czarowny. Dwanaście kamiennych przęseł łączy dwa brzegi Sekwany, kreśląc elegancką złamaną linię, której najwyższy punkt znajduje się na centralnym placyku, przy końcu Ile de la Cité.

      Most był dziwnie wyludniony, wiał silny wiatr. Archibald, prawdziwy kameleon, nagle odzyskał gibkość i kondycję. Znikł gdzieś emeryt cyklista, za którym biegł Martin do tej pory. W kilka sekund Archibald minął dwa pierwsze przęsła mostu.

      Bez tchu, zlany potem, ze zgiętą ręką, w której trzymał pistolet zwrócony lufą ku ziemi, Martin spanikował. Może z drugiej strony mostu czeka na Archibalda samochód? Może nagle jakiś wspólnik przyjdzie mu z pomocą? Tym razem ryzyko, że Archibald mu ucieknie, było zbyt duże, żeby kontynuować śledzenie go. Martin odbezpieczył pistolet i wykrzyknął:

      – Stój, policja!

      Złodziej nagle zwolnił.

      – Stój, bo strzelam! – Martin chciał wykorzystać efekt zaskoczenia.

      Nie musiał powtarzać rozkazu, bo Archibald się zatrzymał. Po raz pierwszy Martin mógł mu się przyjrzeć.

      Archibald był dobrze zakonserwowanym, mającym około sześćdziesięciu lat mężczyzną. Jego szpakowate włosy i krótko ostrzyżona broda błyszczały w świetle nocy. W zielonych bardzo jasnych oczach migotały figlarne błyski, rozświetlając twarz o regularnych rysach, na której widać było kilka ciemnych cieni, resztki charakteryzacji. Nic w tym spojrzeniu nie zdradzało zaskoczenia ani strachu. Przeciwnie, Archibald był spokojny i jakby lekko rozbawiony.

      – Witaj, Martinie. Piękna noc, prawda?

      Młody policjant poczuł, że krew ścina mu się w żyłach.

      Cholera, skąd on mnie zna? – pomyślał w panice, starając się nie zdradzić zmieszania.

      – Nie pytam pana o nic! Proszę postawić worek na ziemi!

      Archibald puścił worek, który spadł i leżał teraz przy jego stopach. Martin zauważył na nim znak Royal Air Force.

      Skąd on wie, że… – zakołatało mu w głowie.

      – Miałeś szansę, ale ją przegapiłeś – stwierdził złodziej.

      Archibald mówił niskim głosem i miał lekki szkocki akcent, zwłaszcza przy wymawianiu „r”. Martin pomyślał o głosie Seana Connery’ego, który z dumą obnosił akcent swego ojczystego kraju niezależnie od narodowości postaci, którą w danym momencie grał.

      – Proszę wyciągnąć ręce w moim kierunku! – krzyknął Martin, wyjmując kajdanki z kieszeni kurtki.

      Tym razem Szkot nie posłuchał.

      – Zrobiłeś jeden błąd, ale najgorszy, jaki mogłeś. Zostawiłeś sobie możliwość przegranej, mimo że mogłeś wygrać. Wahanie jest zawsze fatalne…

      Martin stał jak sparaliżowany. Przeraziła go ta nagła zamiana ról.

      – Pechowcy zawsze przegrywają z powodu własnych błędów, a nie przez przeciwników, ale to chyba