nosem przyklejonym do szyby Martin nie wierzył własnym oczom. Co za spektakularne wtargnięcie do wnętrza muzeum! No, ale lada moment włączy się alarm. Służba ochrony muzeum Orsay została bardzo wzmocniona po zeszłorocznym ataku bandy podpitych osobników, którzy zdołali wedrzeć się do muzeum, wyłamując wyjście awaryjne. Przez kilka dobrych minut przechadzali się po salach, zanim ich złapano. Pocięli słynny obraz Moneta Most w Argenteuil.
Sprawa odbiła się szerokim echem. Minister kultury stwierdził, że to niedopuszczalne, aby można było wejść do muzeum Orsay jak do pierwszego lepszego niestrzeżonego budynku. W rezultacie wyszukano wszystkie słabe strony w systemie alarmowym placówki. Jako członek CBWPZ, Centralnego Biura do Walki z Przemytem Zabytków, Martin Beaumont został konsultantem w sprawie zabezpieczenia wszystkich wejść do muzeum. Teoretycznie słynne sale z obrazami impresjonistów były od tej chwili nie do zdobycia.
Ale co jest nie tak z tym cholernym alarmem?!
*
Archibald wylądował na jednym ze stołów kawiarni. Wielki szklany zegar wychodził dokładnie na Café des Hauteurs, na ostatnim piętrze muzeum, niedaleko sal poświęconych impresjonistom. Złodziej spojrzał na zegarek: jeszcze dwadzieścia pięć sekund. Zeskoczył na podłogę i wbiegł po schodach prowadzących do galerii. Niewidzialna armada promieni podczerwonych broniła pięćdziesięciu metrów korytarzy muzealnych. Archibald wyszukał spojrzeniem centralkę alarmu i odkręcił jej obudowę, po czym podłączył do niej urządzenie elektroniczne niewiele większe od iPoda. Na ekranie ukazały się migające z niezwykłą szybkością rzędy cyfr. Dwie kamery umieszczone na suficie i zaopatrzone w czujniki cieplne powinny się włączyć lada chwila. Jeszcze tylko dziesięć sekund…
*
Martin nie mógł dłużej wytrzymać. Wysiadł z samochodu i przeciągnął się nerwowo. Siedział nieruchomo przez cztery godziny i czuł mrowienie w nogach. Odzwyczaił się od urządzania takich zasadzek. Na początku pracy w policji zdarzało mu się całe noce spędzać na wyczekiwaniu w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach: siedział zaczajony w bagażniku, w śmieciarce, nad obniżonym sufitem… Nagle zerwał się wiatr. Martin zadrżał i podciągnął zamek skórzanej kurtki. Poczuł gęsią skórkę, co było nawet przyjemne w tę gorącą letnią noc. Od kiedy zaczął pracę w CBWPZ, nigdy nie czuł podobnego napięcia. Czas, kiedy bardzo wysoko i często podnosił się jego poziom adrenaliny, sięgał przynajmniej pięciu lat wstecz, gdy pracował w wydziale policji do zwalczania narkotyków. Było to podłe zajęcie i trudny okres w jego życiu, toteż nie żałował, że to już przeszłość. Wolał obecne stanowisko. Zajmował się sprawami związanymi z kradzieżą dzieł sztuki. W ten sposób zaangażowanie w pracę policji połączyło się z jego pasją malarską.
Policjantów, którzy ukończyli kurs historii sztuki organizowany przez Szkołę Luwru, było we Francji może trzydziestu. Tylko po takim kursie można dostać pracę w specjalistycznym oddziale Martina, który mimo że pracował w zamkniętym środowisku muzeów lub sal aukcyjnych, a obracał się bardziej pośród antykwariuszy i konserwatorów aniżeli dealerów i złodziei majstersztyków, czuł się przede wszystkim policjantem. I to policjantem bardzo zajętym. Francja była ulubionym celem złodziei zabytków, bo rocznie rejestrowano tutaj ponad trzy tysiące kradzieży, co powodowało, że rynek handlu kradzionymi dziełami sztuki zrównał się poziomem z rynkiem handlu bronią czy narkotykami.
Martin pogardzał przestępcami, którzy okradali wiejskie kapliczki z mszalnych kielichów, figur aniołów i Matki Boskiej. Czuł wstręt do głupoty wandali, którzy dla zabawy niszczyli posągi w parkach. Nienawidził wszystkich tych, którzy pracowali na zamówienie nieuczciwych kolekcjonerów czy antykwariuszy. Odwrotnie, niż się ogólnie sądziło, złodzieje dzieł sztuki nie byli działającymi w samotności dżentelmenami. Większość z nich działała w porozumieniu z mafią i środowiskiem bezwzględnych bandytów, którzy opanowali rynek przemytu kradzionego mienia i zajmowali się wywożeniem go poza terytorium Francji.
Oparty o maskę starego audi Martin, nie spuszczając wzroku z fasady muzeum, zapalił papierosa. Przez lornetkę wyraźnie widział otwór w szklanym zegarze. Nie włączył się jeszcze żaden alarm, ale Martin wiedział, że już za moment przenikliwy dźwięk syreny wedrze się w nocną ciszę.
*
Trzy sekundy.
Dwie sekundy.
Jedna sek…
Na twarzy Archibalda pojawiło się uczucie ulgi, gdy zobaczył, jak sześć cyfr na ekranie niewielkiego komputera zatrzymuje się w bezruchu. Po chwili kombinacja zaczęła migotać, dezaktywując czujniki ruchu. Dokładnie tak, jak zaplanował. Któregoś dnia być może popełni błąd. Któregoś dnia wykona o jedno włamanie za dużo. Ale nie dziś. Dziś droga wolna. Spektakl może się zacząć.
3
Samotny tak jak ja
Są dwa rodzaje ludzi. Jedni żyją, grają, umierają. Drudzy przez całe życie balansują na cienkiej linie. Ci pierwsi to aktorzy. Ci drudzy to cyrkowcy.
MAXENCE FERMINE
Martin zapalił kolejnego papierosa. Nie mógł się uspokoić. Tym razem był pewien, że coś nie gra. Alarm powinien się włączyć już dobrą minutę temu.
W głębi duszy jednak nie był zawiedziony. Jego sekretnym celem było złapanie Archibalda samemu, bez pomocy strażników czy kolegów z policji kryminalnej, starcie się z nim mano a mano, bez świadków.
Martin wiedział, że wielu jego kolegów fascynują wyczyny Archibalda, wielu też uważa, że tropienie takiego przestępcy to przywilej. Prawda, że McLean nie był zwykłym złodziejem. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat przyprawiał dyrektorów muzeów o zimne poty i ośmieszał policję całego świata. Był złodziejem w wielkim stylu, uczynił z rabunku sztukę. Każdy z jego wyczynów był popisem oryginalności i niezwykłej wirtuozerii. Nigdy nie pozwalał sobie na użycie przemocy, nie oddał ani jednego strzału, nie przelał cudzej krwi. Jedyną jego bronią były przebiegłość i śmiałość. Nie dbał o to, jak niebezpieczny dla niego mógł być obiekt jego zainteresowań: obrabował oligarchę mafijnego Olega Mordhorowa i barona narkotykowego Carlosa Ortegę. Płacił za to dużo: ścigała go rosyjska mafia, a kartele południowoamerykańskie wyznaczyły cenę za jego głowę. Martina irytował szczególny sposób, w jaki media systematycznie odmalowywały wyczyny złodzieja. Dziennikarze traktowali Archibalda wyrozumiale, uważali go bardziej za artystę aniżeli przestępcę.
Paradoksalnie policja niewiele o nim wiedziała: nie znano ani jego narodowości, ani wieku, ani jego DNA. Nigdy nie zostawiał odcisków palców. Na filmach kamer przemysłowych prawie nigdy nie widać było jego twarzy, a jeśli, to za każdym razem ukazywał się ktoś inny, tak doskonale Archibald opanował sztukę charakteryzacji. FBI obiecywało wielkie nagrody wszystkim, którzy dostarczyliby informacji pozwalających na zatrzymanie złodzieja, ale zdobyte przez nich dane zaprzeczały sobie nawzajem. Archibald był prawdziwym kameleonem, zmieniał swój wygląd jak najlepszy aktor. Mógł być kimkolwiek. Jego wspólnicy, paserzy, do których pomocy musiał się przecież uciekać, milczeli jak zaklęci. Dlatego panowała opinia, że Archibald pracuje sam, na swój własny rachunek.
W odróżnieniu od kolegów dziennikarzy Martin nie czuł słabości do tego człowieka. Mimo całej swojej buńczuczności McLean był po prostu złodziejem.
Dla Martina kradzież zabytkowych przedmiotów była czymś innym aniżeli zwykła kradzież. Poza wartością materialną dzieło sztuki miało w sobie coś świętego przez fakt, że reprezentowało dziedzictwo kulturowe przekazywane społeczeństwu od wieków z pokolenia na pokolenie. Kradzież zabytków uderzała w wartości i fundamenty naszej cywilizacji.
Ci zaś, którzy się tą kradzieżą zajmowali, nie zasługiwali na żadną wyrozumiałość.
*
Cisza