też redukujące bodźce komory deprywacyjne, w których próbuje się odtworzyć takie same warunki, jakie panowały w utraconym matczynym łonie.
Zygmunt Freud nie był człowiekiem oświeconym; właściwie był trochę szalony, ale czasem nawet szaleńcy śpiewają piękne pieśni… Niekiedy i on miewał ciekawe pomysły. Uważał, na przykład, że pomysł współżycia mężczyzny z kobietą jest niczym innym jak tylko próbą powrotu do kobiecego łona… Może coś w tym jest… Ten człowiek był szalony, jego idea naciągana, a jednak nawet takiego człowieka trzeba uważnie wysłuchać.
Czuję, że w tych jego pomysłach jest trochę racji: człowiek poszukuje łona, tego samego przejścia, którym przybył na ten świat. Nie dotarł do łona – tak, to prawda. Ale stworzył wiele innych rzeczy: adaptował jaskinie, budował domy, skonstruował samolot. Kiedy patrzysz na wnętrze samolotu, bez trudu możesz sobie wyobrazić, że pewnego dnia ludzie będą latać samolotami zanurzeni w rurach z ciepłą, słoną wodą… Samolot już teraz daje ci tego namiastkę, chociaż może nie jest ona zbytnio zadowalająca.
Dziecko w łonie matki nie zna niczego innego. My próbujemy odtworzyć podobne warunki. Naciśnij guzik w samolocie, a zaraz pojawi się stewardesa. Chcemy, żeby było jak najwygodniej, ale nie jesteśmy w stanie odtworzyć tak komfortowych warunków, jakie panują w łonie. Tam nie musisz nawet naciskać guzika: zanim jeszcze poczujesz głód, już jesteś karmiony; kiedy tylko potrzebujesz tlenu, natychmiast go dostajesz. Nie musisz za nic odpowiadać.
Jeżeli dziecko wychodzące z łona matki cokolwiek czuje, to zapewne jest to poczucie, że doświadcza śmierci. Nie czuje, że się rodzi – to niemożliwe. To tylko my tak myślimy, ponieważ stoimy na zewnątrz, i to tylko nam się wydaje, że są to narodziny.
A pewnego dnia, po raz drugi, po wszystkich tych trudach życia… Tak, człowiek czegoś dokonał: posiada mały dom, ma rodzinę, grono przyjaciół, trochę ciepła, jakiś zakątek w pięknym miejscu na świecie, w którym może odpocząć, być sobą, gdzie jest akceptowany. To trudne – całe życie o coś walczył, a potem nagle, pewnego dnia, czuje, że znowu zostaje z tego swojego świata wyrzucony. Ponownie przychodzi lekarz – ten, który dał mu klapsa w pośladek! Wtedy miało to sprawić, że zacznie oddychać, ale tym razem, o ile wiem…
Teraz wszyscy jesteśmy po tej stronie, a drugiej strony nikt z nas nie zna. Druga strona pozostaje w sferze naszej wyobraźni. Dlatego mamy niesamowite fantazje na temat nieba i piekła. My jesteśmy po tej stronie, a obok nas umiera człowiek. Dla nas on umiera, ale być może dla niego są to narodziny. Tylko on to wie, choć nie może odwrócić się i powiedzieć nam: „Nie martwcie się, nie jestem martwy. Jestem żywy”. Nie mógł odwrócić się, wychodząc z łona matki, aby raz jeszcze popatrzeć i powiedzieć każdemu: „Do widzenia”. I teraz także nie może powiedzieć nam wszystkim: „Do widzenia” ani poprosić: „Nie martwcie się. Ja nie umieram. Ja się odradzam”.
Hinduska idea reinkarnacji jest po prostu projekcją zwykłych narodzin. Dla łona – jeśli mogłoby ono myśleć – dziecko jest martwe. Dziecku wydaje się, że umiera. A jednak ono się rodzi – nie była to śmierć, lecz narodziny. Hindusi nałożyli taki sam schemat na śmierć. Z tej strony wygląda to na śmierć, ale z drugiej… Tyle że druga strona jest wytworem naszej wyobraźni – możemy uczynić ją taką, jaką tylko chcemy.
Każda religia przedstawia drugą stronę w inny sposób, ponieważ w każdej kulturze są inne warunki geograficzne, inna historia. Tybetańczyk, na przykład, nie myśli o drugiej stronie jako o miejscu chłodnym – to, co chłodne, budzi w nim lęk, a zimne jest wręcz nieakceptowalne. Tybetańczyk myśli, że człowiek umarły jest ciepły, w nowym świecie, w którym zawsze jest ciepło. Tymczasem Hindus nie może wyobrażać sobie, że zawsze miałoby tam być ciepło – po czterech miesiącach upałów rocznie w Indiach ma tego dość! Jeśli więc przez całą wieczność ma być tak gorąco, to on się chyba tam ugotuje! Religia hinduistyczna nie wspomina o klimatyzacji, ale w opisach raju istnieje coś w tym rodzaju – powietrze jest zawsze chłodne, nigdy gorące, nigdy zimne, ale chłodne. I zawsze panuje wiosna, indyjska wiosna, bo na świecie są różne rodzaje wiosen, ta jednak jest właśnie indyjska. Kwitną wszystkie kwiaty, wiatr niesie piękne zapachy, ptaki śpiewają, wszystko wokół jest ożywione i… nie jest gorąco, ale chłodno. O tym zawsze mówią: przepływa chłodne powietrze.
Te idee wymyśla twój umysł. Gdyby tak nie było, raj byłby taki sam dla Tybetańczyków, dla Hindusów, dla muzułmanów. Nie byłoby żadnej różnicy. Muzułmanie nie wyobrażają sobie, że ten ich inny świat mógłby być pustynią; tak wiele wycierpieli na arabskich pustyniach… Na tamtym świecie wszędzie muszą być oazy; żadnych pustyń, same oazy. Nie tak jak tu na Ziemi – jedna oaza co setki kilometrów.
My snujemy domysły, ale dla człowieka, który umiera, jest to ten sam proces, którego już raz doświadczył. Jest to znany fakt, że w godzinie śmierci, jeśli człowiek nie jest nieprzytomny, nie pozostaje w śpiączce, zaczyna przypominać sobie całe swoje życie. Wraca wtedy do początku – do chwili narodzin. To wydaje się bardzo ważne, że opuszczając ten świat, patrzy na wszystko, co mu się przytrafiło. Cały kalendarz przesuwa się w ciągu paru sekund, jakby oglądał film. A w czasie tego dwugodzinnego filmu muszą pokazać wiele lat… Gdyby film toczył się w czasie rzeczywistym, przesiedziałbyś w kinie całe lata, a przecież nikt nie może sobie na to pozwolić. Dlatego daty zmieniają się szybko.
W chwili śmierci dzieje się to bardzo szybko. W mgnieniu oka przepływa całe życie i zatrzymuje się na momencie urodzin. Ten sam proces następuje ponownie – życie zatoczyło pełne koło.
Dlaczego chcę, żebyś o tym pamiętał? Ponieważ twój Bóg jest niczym innym jak tylko strachem, który powstał pierwszego dnia i z każdym dniem stawał się coraz większy. Dlatego człowiek w młodych latach może być ateistą – może sobie na to pozwolić – ale z wiekiem staje się to coraz trudniejsze. Kiedy przed śmiercią zapytasz go, czy nadal jest ateistą, odpowie, że się waha. Boi się, ponieważ nie wie, co się stanie potem. Cały jego świat znika.
Mój dziadek nie był człowiekiem religijnym. Było mu bliżej do Greka Zorby: jedz, pij i raduj się, bo nie ma innego świata, a wszystko wokół to jeden wielki nonsens… Tymczasem mój ojciec był bardzo religijny – zapewne z powodu dziadka, taka reakcja na jego niereligijność. W mojej rodzinie wszystko stało na głowie. Mój dziadek był ateistą, a przez to mój ojciec stał się teistą. Więc kiedy mój ojciec szedł do świątyni, dziadek zawsze się z niego śmiał i mówił: „Znowu? No idź, idź marnować życie przed tymi głupimi posągami!”.
Uwielbiam Zorbę z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że odnalazłem w nim swojego dziadka. Tak bardzo lubił jeść, że nie miał zaufania do nikogo – sam przygotowywał swoje posiłki. Byłem gościem w tysiącach domów w Indiach, ale nigdy nie jadłem niczego tak smacznego jak potrawy przygotowywane przez mojego dziadka. Tak bardzo to kochał, że co tydzień przygotowywał ucztę dla wszystkich swoich przyjaciół; wtedy gotował przez cały dzień.
Moją matkę i moje ciotki, a także służących i kucharzy – wszystkich wyrzucał z kuchni, bo kiedy gotował, nikt nie miał prawa mu przeszkadzać. Wyjątek robił dla mnie i pozwalał mi patrzeć. Mawiał: „Ucz się, nie polegaj na innych ludziach. Tylko ty wiesz, co ci smakuje. Któż inny mógłby to wiedzieć?”.
Odpowiadałem mu, że to mnie całkowicie przerasta. Że jestem zbyt leniwy, ale chętnie będę obserwował. Cały dzień gotować? Nie, nie byłbym w stanie tego robić. Toteż niczego się nie nauczyłem, ale patrzenie sprawiało mi ogromną radość. Dziadek pracował, jakby był rzeźbiarzem czy muzykiem, a może malarzem; gotowanie nie było jedynie gotowaniem – dla niego było sztuką. A jeśli cokolwiek mu się nie udało, nawet odrobinę, natychmiast to wyrzucał i wszystko zaczynał od nowa, aż przyznał, że danie jest doskonałe.
Tak mi to wyjaśniał: „Jestem perfekcjonistą. Więc jeśli coś nie jest doskonałe… po prostu dobre, ale niedoskonałe…