Marek Stelar

Sedno


Скачать книгу

kurtką i kamizelką taktyczną. Na ramieniu zaczepiona nasobna krótkofalówka; czarne pudełko co kilka sekund wydaje z siebie cichy, elektroniczny szum, krótkie dźwięki i strzępy słów wypowiedziane beznamiętnymi głosami ludzi, którzy widzieli już wszystko. Zwięzłe informacje, komunikaty i polecenia wędrujące ponad ulicami i budynkami, zapisane w rozpuszczonych w zimnym, przesyconym zapachem tłustej sadzy powietrzu falach, na powrót zmienionych w tym małym, czarnym pudełku w to, czym były, zanim wysłano je w eter. Skompresowanymi do minimum sygnałami ludzkich podłości, tragedii i zaniedbań kłębiących się w tkance miasta niczym robaki pod skórą trupa. U boku strażnika wisi tonfa, atrybut władzy, coś jak współczesna rózga liktorska. A może raczej zbrojne ramię sprawiedliwości, wymierzanej pewnie nieraz złodziejaszkom na poczet przyszłej kary, kiedy papierologia związana ze zgłoszeniem wykroczenia nie jest tego warta. Policjant, też w kurtce, w takiej samej kamizelce i z taką samą tonfą, ale drobny i szczupły, wygląda przy sokiście jak dziecko albo treser przy swoim niedźwiedziu.

      Stara kobieta puszcza mój rękaw, a wyraz przerażenia znika z jej twarzy jak zdmuchnięty. Zastępuje go służalczy i uniżony uśmiech ukazujący spróchniałe pieńki zębów. Po chwili zanosi się w głos chichotem czarownicy, wyrzuca z siebie strumień powietrza przerywany spazmatycznymi skurczami tchawicy, od dziesięcioleci drażnionej dymem najtańszych papierosów. Jej głowa trzęsie się, a spod beretu wypełza jeszcze kilka lepkich strąków o barwie zjełczałej śmietany. Czarownica umyka zgarbiona gdzieś w noc; gdzieś, gdzie nie dochodzą światła dworca. Drobi maleńkimi kroczkami, kłapiąc podeszwami rozczłapanych, męskich butów bez sznurówek, włożonych na bose stopy, obejmując się wpół i wciąż zanosząc się opętańczym śmiechem. Poły cienkiego płaszczyka, w którym ja zamarzłbym chyba na śmierć, powiewają wokół krótkich nóg staruchy. I nagle pochłania ją mrok. Jej sylwetka powoli rozmywa się w nim jak ostatnie kadry filmu ciemniejące na ekranie starego kina „Bałtyk”, które nie istnieje od dobrych piętnastu lat, a w którym oglądałem E.T., Gwiezdne wojny, Indianę Jonesa i Niekończącą się opowieść.

      I przychodzi mi nagle na myśl, że żadna z choćby najbardziej wymarzonych, wyuzdanych i tak naprawdę niepotrzebnych rzeczy, jakie kupiłem sobie jako dorosły, nie dała mi więcej autentycznej radości niż tamte chwile spędzane w kinie jako dzieciak. Ani saab, ani Bang&Olufsen czy Apple Watch nie były w stanie tego przebić. Zdaję sobie z tego sprawę dopiero teraz. W tej chwili. To jak olśnienie. Jak spóźniona myśl umierającego na raka starca, który widząc krzątającego się obok łóżka syna żałuje nagle rozpaczliwie, że nie poświęcił mu kiedyś tyle czasu i uwagi, ile mógł. I kiedy syn wychodzi, wracając do swoich obowiązków, starzec wie, że choć jutro po południu znów przy nim będzie, to on teraz zostaje sam na sam z nocą za oknem i ciemnością w głowie, ciemnością bez wspomnień o wspólnych, szczęśliwych chwilach, którymi mógłby się karmić, by lepiej znieść nadchodzące nieubłaganie noc i śmierć.

      By lepiej przeżyć tę nędzną resztkę życia, która mu została.

      Pomyliłem się co do tej kobiety, która rozpłynęła się w ciemności znikając w niej tak, jak moje szczęśliwe dzieciństwo zniknęło we mgle niepamięci, wymazane zdarzeniami, które też chciałbym tam wysłać. Pomyliłem się… Wiem to już. Nie pierwszy zresztą raz pomyliłem się, oceniając czyjeś uczucia i odbierając je jako prawdziwe. Albo nieprawdziwe. Na jedno wychodzi: pomyliłem się tak czy siak, choć tym razem nic mnie to nie kosztuje, jak wiele razy ostatnio.

      – Pan się nie przejmuje – mówi przebrany za sokistę niedźwiedź. – To lokalna wariatka, niegroźna. Mieszka tu, niedaleko, przesiaduje na dworcu godzinami. Pan tylko na wszelki wypadek sprawdzi, czy portfel jest na miejscu.

      Sprawdzam. Portfel jest na miejscu. Tkwi w wewnętrznej kieszeni kurtki. Puchowej, leciutkiej kurtki grzejącej plecy, tors i ramiona, lecz zbyt krótkiej, by objąć ciepłem wszystko to, co poniżej pasa. Gdyby była dłuższa i sięgała do pół uda, byłaby obciachowa i niemodna, ale za to nie trząsłbym się teraz jak gówno w przerębli, nie mogąc się doczekać, aż podstawią wreszcie tego cholernego „Bogusława” i będę mógł schronić się w jego środku, ciepłym niczym wilgotne wnętrze kobiety przyjmujące w siebie drżące z niecierpliwości męskie przyrodzenie. To dziwne skojarzenie, nie do końca adekwatne i nie na miejscu, ale przyzwyczaiłem się już, że miewam je w najmniej odpowiednich momentach swojego życia. Tylko że ja nie drżę teraz z niecierpliwości. Drżę z zimna, niewyspania, poczucia winy i klęski.

      Przypominam sobie, że nie przełożyłem do portfela dowodu osobistego – został za okładką dowodu rejestracyjnego mojego auta, który z kolei zostawiłem w domu, bo nie był mi przecież potrzebny. Dowód osobisty właściwie też nie. Ważne, że jest portfel, a w nim resztka pieniędzy i karta kredytowa obciążona już debetem. A także bilet, bilet na pociąg TLK „Bogusław XIV” relacji Szczecin Główny – Warszawa Wschodnia, wagon czwarty, bezprzedziałowy, miejsce czterdzieści cztery, niestety nie od okna, a od strony przejścia. Muszę jechać do tej cholernej Warszawy. Akurat teraz, zaraz. Muszę być w jej wielkomiejskich wnętrznościach jutro rano, o dziewiątej. Mimo to mam wrażenie, i to wrażenie graniczące z pewnością, że jadę tam niepotrzebnie. Że nic nie wskóram. Że nie dostanę już szansy…

      Nazywam się Sebastian Kolasiński. Jestem architektem. Jestem dość znanym, a właściwie uznanym architektem. Nagradzanym architektem. Ambasadorem swojego miasta, które miastem jest tylko z nazwy. Jestem wschodzącą gwiazdą polskiej architektury. A może nawet nie wschodzącą – ja już błyszczę na firmamencie, błyszczę od kilku lat, jestem jej cudownym dzieckiem. „Inżynier z przypadku, artysta z powołania”, tak pogardliwie mówią o architektach, ale to nie ja. Ja jestem naprawdę inżynierem – razem z architekturą studiowałem równolegle budownictwo; wiem, jak pracuje konstrukcja, czuję ją, nie zgaduję, ja to intuicyjnie i rozumowo równocześnie wiem. I potrafię ją obliczyć. Ale jestem też artystą, nie patrzę na budynek wyłącznie jak inżynier: zespół ścian i stropów, przegród o danych właściwościach fizycznych. Czuję kształty i płaszczyzny, czuję, jak płyną, jak się przenikają, jak stają wobec siebie w kontraście i jak wzajemnie się uzupełniają. Kształtuję przestrzeń dla psychicznych i fizycznych potrzeb ludzi, jej użytkowników. Jestem architektem niemal idealnym. W wieku czterdziestu czterech lat osiągnąłem już w tym zawodzie tyle, że grzechem byłoby chcieć więcej, ale jeszcze większym grzechem byłoby na tym poprzestać. Jestem też znakomitym przykładem człowieka, którego najprawdopodobniej przerósł własny sukces. Który uwierzył, że może niemal wszystko. Jak wielu. A potem upadł, jak wielu upadło.

      Nazywam się Sebastian Kolasiński, jestem architektem i jestem skończony.

      Pociąg wreszcie podjeżdża. Wjeżdża tyłem, lokomotywa manewrowa wpycha go na dworzec, a nie ciągnie za sobą, dlatego z mojego punktu widzenia wygląda to dość groteskowo: jakby ktoś czegoś zapomniał. Kiedy pociąg nieruchomieje, rzesza zgromadzonych na peronie ludzi przypuszcza szturm. Dwadzieścia pięć minut do odjazdu. Pełna rezerwacja miejsc. A oni biegną do drzwi, jakby od tego zależało ich życie, brakuje tylko, żeby z dworcowych megafonów rozległ się Run to the hills Iron Maiden.

      Run to the hills, run for your lives...

      Nie spieszę się, a przynajmniej nie zamierzam, ale nerwowy pośpiech ludzi mimo wszystko działa na mnie pobudzająco i mobilizująco. Znajduję swój wagon, wchodzę do środka i, obijając się łokciami o oparcia siedzeń, przypatruję się maleńkim tabliczkom z liczbami w poszukiwaniu miejsca, które na kilka następnych godzin ma stać się moim miejscem. Kiedy wreszcie je odnajduję, nadzieja na spędzenie nocy we względnym spokoju pryska jak ostatnio wszystko w moim życiu.

      Jeszcze stojąc na peronie, łudziłem się, że ktoś, kto wykupił miejsce obok mnie, czy raczej ktoś, obok kogo ja wykupiłem miejsce, nie przyjdzie. Nie zdąży, zaśpi, zapomni, zabiją go, cokolwiek – ale nie przyjdzie. Zrobi mi tę przyjemność i po prostu się nie zjawi. Ale ten ktoś zjawił się; zjawił się na długo przede mną, w dodatku wygląda,