Marek Stelar

Sedno


Скачать книгу

      Rozglądam się i stwierdzam, że człowiek zajmujący siedzenie pod oknem nie jest jedyny, a ja mam chyba coś nie tak z refleksem. To prawda, odwykłem od przepychania się w drzwiach pociągu, od gonitw po dworcu, zajmowania pole position na krawędzi peronu i wrzucania walizek przez okno do przedziału. Te czasy minęły razem z erą Jarocina i minęły, odkąd zaczęła obowiązywać ta nieszczęsna rezerwacja, a ja zacząłem latać samolotami. Te czasy minęły, ale oto znów muszę jechać pociągiem, w dodatku tłuc się, kurwa, całą noc na niewygodnym siedzeniu, zamiast wziąć chociaż kuszetkę czy sypialny, które ludzie wykupywali jak cukier przed spodziewanym kryzysem. Ilekroć grucha wieść o podwyżkach cen czy jakimś kryzysie właśnie, z półek sklepów i hurtowni, niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki, znikają papierowe torebki wypełnione kilogramem białej śmierci. Tu rzecz się ma chyba podobnie: były miejsca, to brali, a nuż zabraknie. Mnie zabrakło, choć nie tylko z tego powodu jadę siedząc, a nie leżąc. I patrzę teraz bykiem na zaczytanego w „Newsweeku” człowieka pod oknem, jeszcze gorzej myśląc o tych, którzy kładą się właśnie na swoich miejscach w wagonach sypialnych.

      Siadam, starając się nie dotknąć sąsiada i stwierdzam, że muszę iść do toalety. Nerwy robią swoje, mam tak od dziecka. Wizyta u dentysty, egzamin, występ w szkole, każde takie wydarzenie powoduje u mnie przyśpieszoną produkcję moczu. W dodatku ile bym nie wysikał i tak zaraz chce mi się znowu. A od jakiegoś czasu jest to u mnie stan permanentny.

      Postanawiam, że zanim pójdę do WC, odsapnę chwilę i uspokoję się. Chociaż odrobinę. Zamykam powieki i odcinam się od świata zewnętrznego choć na moment. Taką mam intencję. Chcę stracić z oczu wszystko: kształty i światło, kolory i fakturę materiałów; wizualny odpowiednik kakofonii, rażącej umysł nie przez uszy, a poprzez oczy. Chcę przez jakiś czas odpocząć od tych wszystkich bodźców gwałcących mój mózg, chcę zostać sam na sam ze swoimi myślami, które są równie ciemne jak obraz pod szczelnie zamkniętymi powiekami. Kiedy je mrużę, zaciskają się mocniej i obraz jest jeszcze ciemniejszy. Dobrze. Ciemno. Ciemno, ale w ten bezpieczny sposób, w pełni kontrolowany, bo jestem świadomy, że wystarczy otworzyć oczy, by wróciły kolory i światło. Pozwalam otoczyć się tej bezpiecznej ciemności, pozwalam jej się objąć jak materiałem hamaka, by odpocząć w niej kilkanaście sekund i zebrać siły do dalszej egzystencji w świecie określonym światłem, cieniem, kształtami i barwami.

      Ale to nie działa. Nie do końca. Nie tym razem.

      Słyszę prowadzone przyciszonymi głosami rozmowy. Słyszę dzwonienie czyjegoś telefonu. Słyszę „ping” nadchodzącej wiadomości messengera. Kaszlnięcie. „Czy może mi pan pomóc z torbą?”. Ping. Szuranie walizki po podłodze. Ping, ping, pokasływanie, ping, „Tak, mamo, jestem już w pociągu”, ping, PING, kurwa, srrring!!!

      Czy ci wszyscy ludzie nie mogliby choć przez chwilę – jedną, krótką chwilę – posiedzieć w pierdolonej ciszy!?

      Czy pierdolona cisza jest jak zen – nieosiągalna dla przeciętnego zjadacza parówek!?

      Czy oni wszyscy boją się tej ciszy, tak jak można się bać wysokości czy ciemności!? Placidofobia: nowa choroba cywilizacyjna, jak nadciśnienie, Hashimoto czy cukrzyca?

      Otwieram oczy. Mocno wbity plecami w oparcie ściskam podłokietniki fotela, głęboko oddycham, nabierając w płuca kilka gwałtownych haustów powietrza. Chryste, jestem kłębkiem nerwów!

      Wracam ze swojej bezpiecznej ciemności do świata bodźców wizualnych, do świata barw, światła i cienia. Ten powrót jest jak kac, jak zjazd po amfie. Niweczy zakładany, a nawet osiągnięty, efekt działania alkoholu czy stymulantu.

      – Witamy w TLK – mówi człowiek z „Newsweekiem”.

      – Miałem lecieć samolotem, ale już nie było biletów – rzucam zdawkowo, wpatrując się w oparcie fotela przede mną.

      Oczka siatki na gazety wbijają się w moje fotoreceptory zielonymi rombami, a w moim głosie pobrzmiewają nuty skargi.

      Nawet nieźle wychodzi mi ta skarga. Ale prawda jest inna. Prawda jest prozaiczna. I wstydliwa. Bilety pewnie były, za to nie było pieniędzy. Prawda jest taka, że muszę oszczędzać na wszystkim. Każdą złotówkę, ba, każdy grosz oglądam z obu stron, zastanawiając się, czy mogę go wydać lepiej i sensowniej.

      Rozluźniam się. Znów zamykam oczy i zaczynam spokojniej oddychać, starając się odciąć swój umysł od szumu rozmów i innych dźwięków. Zapaść jeśli nie w drzemkę, to przynajmniej w swoisty letarg. Stwierdzam, że to trudne.

      Stwierdzam, że to niewykonalne.

      – Zawsze wybieram miejsce tyłem w wagonach bezprzedziałowych – chwali się ktoś kilka miejsc dalej, a jego głos brzęczy w mojej głowie jak natrętny owad, który nie potrafi albo nie chce wylecieć przez otwarte okno. – Jak nie trafię, to się z kimś zamieniam i raczej nie mam z tym problemu, bo niewiele osób lubi jeździć tyłem do kierunku jazdy. A dlaczego to robię? Bo jakby co, jest bezpieczniej, co nie? Jak walniemy w pociąg z naprzeciwka, to nie lecę na ścianę albo fotel przed sobą... Gdybym jechał przodem, to zostałaby ze mnie miazga, kolego, miazga! A tak...

      – Zastanawiam się, czy ten człowiek słyszał o kimś takim jak Newton i czy zdaje sobie sprawę, że przy zderzeniu z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę plus prędkość pociągu z naprzeciwka, oparcie za plecami go nie uratuje? – mój sąsiad odkłada „Newsweek” na blacik odchylany z oparcia fotela i spogląda na mnie marszcząc rzadkie brwi. – Czy wie, że nawet jeśli to oparcie zatrzyma jego ciało w miejscu, to jego narządy wewnętrzne wciąż poruszają się te sto na godzinę i hamują dopiero na szkielecie, mięśniach i sobie samych, często miażdżąc się wzajemnie albo przynajmniej poważnie uszkadzając? Że mózg w tej jego ciasnej głowie, mimo że wypełnia ją ściśle, to jednak pływa w niej sobie, ma konsystencję galaretki i podlega takim samym prawom, jak wątroba, śledziona i nerki, czyli ściska sam siebie i zatrzymuje się na kościach czaszki, więc często w takich wypadkach kończy się wstrząsem lub śmiertelnie niebezpiecznym obrzękiem i wgłobieniem?

      Ma miły głos. Swoje rewelacje wypowiada nieco rozbawionym tonem, a wyraz oczu potwierdza to. Jest lekko rozbawiony. Przyglądam mu się, skoro już mam spędzić całą noc w jego towarzystwie. Jest nieco starszy ode mnie, a może tylko wygląda na starszego. Zachowawcza fryzura z misternie ułożonych i przetkanych siwizną włosów zapewne jeszcze bardziej postarza go wizualnie, więc kto wie, może nawet jesteśmy równolatkami? Ma twarz, na którą nikt nie zwróciłby uwagi w tłumie: nie wyróżnia się niczym, jest przeciętna, ani ładna, ani brzydka, po prostu zwyczajna. Setki takich twarzy widzi się codziennie, zapominając o nich tuż po tym, jak straci się je z oczu. Uwagę zwracają dwie rzeczy. Jedną z nich są właśnie oczy. Inteligentne, patrzące bystro spod brwi, a zieleń ich tęczówek jest chyba jedyną interesującą rzeczą w tej twarzy. Kolorem przypominają oczy mojej matki, które, zanim zamknęły się na zawsze, pogrążając ojca w uwieńczonym bankructwem marazmie, miały niemal identyczny odcień. Drugą zwracającą uwagę rzeczą jest mała brodawka w kolorze skóry, widoczna tylko dzięki lekkiemu sierpowi cienia, jaki rzuca na podbródek.

      – Sporo pan wie o katastrofach – zauważam nie żałując już, że jadę przodem do kierunku jazdy. – Jest pan lekarzem? Albo anatomopatologiem?

      – Jestem księgowym – mój sąsiad mówi to z wyraźnie słyszalną w głosie dumą, lekko mrużąc powieki, jak zadowolony pies drapany za uchem.

      Hmm... Też kiedyś mówiłem o sobie z dumą: „Jestem architektem” i oczekiwałem, że w oczach interlokutora zobaczę podziw. Może kiedyś go widywałem, a może tylko mi się wydawało? Może tylko chciałem go widzieć? A może to nie był wcale podziw, ale to już nieważne, bo dziś w oczach ludzi widzę tylko obojętność, wrogość, zawiść albo zmęczenie. A teraz nawet nie staram się, żeby człowiek obok mnie zobaczył to, co ja