we wszystko, co mi ta moja znajoma osoba opowiada o tym człowieku.
– Skoro pan tak mówi...
– Tak mówię – potwierdza z przekonaniem w głosie. – Chuj skończony. Popularny, ale chuj. Popularny i lubiany w dodatku, niech pan sobie wyobrazi...
– Nie ma w tym jakiejś sprzeczności?
– Nie. Nie w jego przypadku. Turwida lubią wyłącznie ludzie, którzy go nie znają osobiście. Tacy, którzy oglądają go na ekranie i na podstawie roli, jaką gra, wyrabiają sobie o nim opinię. Wie pan, ludzie z rodzaju tych, którzy spotykając na ulicy Żmijewskiego proszą go, żeby ich wyspowiadał. Żmijewskiego pan kojarzy...? – kiwam głową. – No właśnie. A Turwid jest doskonałym przykładem tego, że można być popularnym i lubianym oraz chujem skończonym jednocześnie. To swego rodzaju paradoks. Paradoks Turwida.
Milczę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. On też milczy. Siedzimy tak przez chwilę w tym naszym wspólnym milczeniu, patrząc w okno, za którym widać pusty już peron. Spowija go mglista poświata w różnych odcieniach żółci i pomarańczy, złamana niebieskawym, mdłym światłem podwieszonych pod wiatami wyświetlaczy. Widok za oknem przypomina trochę wielkie, bogato urządzone oceaniczne akwarium w jakimś cztero- czy pięciogwiazdkowym hotelu, ale bez rybek. Bez życia. Jest w nim coś przejmującego i zimnego równocześnie. Coś zatrważająco samotnego i koszmarnie ostatecznego.
– No, to wreszcie ruszyliśmy – oznajmia nagle z zadowoleniem księgowy i zerka na zegarek, wyłuskując go najpierw spod rękawa brązowego, wełnianego sweterka. – Dwudziesta trzecia dwadzieścia siedem. Dokładnie o czasie.
Nawet nie poczułem, że pociąg rusza. Maszynista, jakby chcąc się zrehabilitować za przygrzmocenie w skład kilka minut wcześniej, robi to tak delikatnie, że nie czuję najlżejszego szarpnięcia. To skąpane w nikłym świetle lamp peron, wiaty i mur oporowy zaczynają się nagle poruszać, jak w nieśmiertelnym gagu z komedii „Ściśle tajne”, którą pamiętają już chyba tylko Val Kilmer i paru innych starców w moim wieku.
– Pan pozwoli, że się przedstawię, skoro mamy już wspólnie spędzić noc – mój towarzysz podróży wyciąga przed siebie rękę, grzebiąc tym ruchem moje ostatnie szanse na sen. – Waldemar Kurczyk.
Ściskam jego dłoń, bo co innego mogę zrobić?
– Sebastian Kolasiński – mówię, czując pod palcami ciepło.
Dawno nie czułem ciepła drugiego człowieka. Puszczam jego rękę, nasze dłonie rozdzielają się, a Kurczyk mięknie, przestaje być taki sztywny. Rozpłaszcza się w swoim fotelu, jakby wreszcie zrzucił z barków jakiś ciężar.
– Powiem panu coś w zaufaniu. Naprawdę mam na imię Włodek, Włodzimierz, ale zawsze wolałem imię Waldemar, wie pan? Jak ten duński książę.
– Włodzimierz też brzmi nieźle – zauważam.
Nie wiem, czemu próbuję być grzeczny, zamiast zbyć go jakimś niezobowiązującym mruknięciem albo nawet milczeniem. Ciszą. Ciszą, która ucina wszystko. Ciszą, którą tak kocham i której teraz tak bardzo potrzebuję. Ciszą, której boją się wszyscy dookoła mnie.
Nie jestem uprzejmy z natury. Jestem uprzejmy na tyle, na ile wymaga tego sytuacja. Moja uprzejmość jest podręczna, nie jest częścią mnie. Sięgam po nią, kiedy jest potrzebna do załatwienia sprawy. Sięgam po nią, tak jak mężczyźni pytani przez żony, gdzie byli tyle czasu, sięgają po kłamstwo, albo kobiety mające dostać solidny mandat sięgają po płacz. Jestem nauczony uprzejmości, jest ona wynikiem wieloletnich starań moich rodziców i nauczycieli na wczesnym etapie mojego rozwoju, a nie wrodzoną zaletą lub wadą – zależy jak na to spojrzeć.
I teraz też po nią sięgam, choć nie mam takiej potrzeby. Może to reakcja na wyznanie Kurczyka? Ludzie zwykle nie dzielą się tak osobistymi rzeczami z innymi ludźmi, zwłaszcza dopiero co poznanymi. Może właśnie dlatego uznaję, że powinienem poczęstować go słownym odpowiednikiem przyjacielskiego poklepania po plecach. Zapewne, choć czy rzeczywiście jest to odpowiedź na pytanie: Dlaczego próbuję być grzeczny?
A może wcale nie próbuję? Może po prostu chcę zabić czas, jaki mi pozostał? A cisza go nie zabije. Cisza sprawi, że wyda się o wiele dłuższy. Jestem rozdarty między pragnieniem ciszy a żądzą mordu na czasie.
– Włodzimierz... Jak ruski kniaź. Albo Wysocki – dodaję trochę z rozpędu, ale boję się, że ulegnę ciszy i zamilknę, a potem będzie za późno, bo Kurczyk się na mnie obrazi.
– Albo Lenin… – Kurczyk krzywi się. – To już wolę Waldemara. Pan wie, że Waldemar I zwany Wielkim miał tylko szesnaście lat, kiedy musiał zabrać się do roboty?
– Do roboty? – nie rozumiem, o co mu chodzi.
– W średniowieczu nie było lekko, o nie. W naszych czasach, kiedy ma się szesnaście lat myśli się o dziewczynach, kinie, chodzeniu na koncerty, graniu w jakieś plejcośtam, może trochę o dobrej pracy i karierze w przyszłości, ale to tylko, kiedy ktoś zapyta, co chce się w życiu robić. W zasadzie marzy się o tej karierze i dobrej pracy, bo jeszcze człowiek nie wie, jak to się robi. Jak się zdobywa pracę i robi karierę. Jakie są realia. Ale chciałby to mieć, żeby coś osiągnąć.
– Czyli chciałby zarobić kupę kasy i ustawić się w życiu? – precyzuję, bo lubię precyzję.
– Mniej więcej.
– Wydaje mi się, że w średniowieczu myślało się tak samo. Były tylko inne systemy walutowe, a zamiast kina, koncertów i PlayStation były wędrowne teatry, minstrele i publiczne egzekucje, w tym palenie czarownic.
– Możliwe. Zdaje się nawet, że tam w Szczecinie spaliliście na stosie jakąś znamienitą szlachciankę, co? Sydonia von Borck? Dobrze kojarzę?
Kurczyk imponuje mi trochę swoją erudycją.
– Nie mam z tym nic wspólnego – mruczę. – Nawet mnie tam wtedy nie było.
– Tak podejrzewałem. – Kurczyk uśmiecha się. – Ale powróćmy do Waldemara. Otóż rządził sobie swoją częścią Danii, w księstwie Szlezwiku, kiedy zaczęła się wojna o władzę nad całym królestwem. Taka duńska gra o tron. Przypominam, że chłopak miał tylko szesnaście lat. Już w tym wieku musiał myśleć o rzeczach, jakie nie przyszłyby do głowy tysiącom jego rówieśników! Oczywiście pretendenci, w tym Waldemar, żarli się między sobą o ten tron, było ich w sumie trzech: pozostali to Swen i Kanut. Jeden sprzymierzał się z drugim przeciw trzeciemu, potem się zmieniali. I tak przez dziesięć lat. Aż się pogodzili i z tej okazji jeden z nich postanowił wyprawić ucztę. To nie Waldemar ją wyprawiał, on został zaproszony...
– Węszę historię króla Popiela...
– Ma pan dobry węch. To był chyba dość popularny w tamtych czasach sposób załatwiania takich spraw, wie pan? W każdym razie ucztę wyprawił Swen. Waldemar, ranny, zdołał uciec i jeszcze w tym samym roku pokonał konkurenta w bitwie na Wrzosowisku Grathe. Swena dorwało kilku wieśniaków, kiedy w sromocie uciekał z pola bitwy. Efekt był taki, że kompletnie stracił głowę. Odrąbali mu ją toporem.
– A trzeci konkurent? Kanut, dobrze pamiętam?
– Dobrze. Nie przeżył tamtej uczty, niestety.
– Jezu, Hamlet to przy tym pestka...
– Hamlet to był przy Waldemarze mięczak, proszę pana. Neptek. A historia kończy się jak bajka: rządził długo i szczęśliwie. No, może nie długo, ale z sukcesami. Pan wie, że ożenił się z ruską księżniczką Zofią Rurykowiczówną? A jej ojciec miał na imię Włodzimierz...
– Czyli jednak mamy Włodzimierza i wcale nie Lenina. Widzi pan, jak to wszystko się ładnie złożyło?
–