Marek Stelar

Sedno


Скачать книгу

ciasta, międlą ją, spomiędzy nich wypływa żółta pulpa, a kiedy bezkształtna masa zmienia się wreszcie w foremną bułkę, te palce zaciskają się na trzonku noża i dwoma zręcznymi, ćwiczonymi od lat sztychami naznaczają ją piętnem; piętnem, jakie ma każda bułka nasza powszednia na podobieństwo pępka u człowieka. Tak jak pępek jest znakiem łączności z matką, tak te nacięcia świadczą o związku z piekarzem. A później wyobrażam sobie, jak kwadratowe palce o szerokich paznokciach wkładają tę bułkę do pieca, a dwie proste kreski pęcznieją razem z całą bułką, rozszerzają się, brązowieją i zaczynają przypominać wydepilowane i skrzyżowane szczeliny sromowe zachęcająco i tajemniczo wyzierające spośród fałdów pulchnego wzgórka łonowego; piekarniczy wybryk natury.

      I znów te skojarzenia... Jestem jak żołnierz ze starego dowcipu, któremu nawet biała chustka kojarzy się z dupą. Tłumaczyć może mnie tylko jedno – kiedy myślę o dupie, nie myślę o konkursie. Proste i nieskomplikowane, jak konstrukcja cepa albo umysł mężczyzny. Układ zero-jedynkowy. Białe albo czarne. Być albo nie być. Dupa albo konkurs...

      Konkurs...

      Terminu nie dotrzymaliśmy, bo nie dało się go dotrzymać. Inwestor znów nie uzgodnił projektu. Wezwano mnie do Warszawy na poważną rozmowę. I to nawet nie miała być rozmowa ostatniej szansy. Nie miałem więcej szans. Popłynąłem. Kary umowne były horrendalnie wysokie, wszyscy to wiedzieliśmy, ale mimo to podpisałem przecież tę cholerną umowę, nie wierząc w czarny scenariusz. A on się zdarzył. Ziścił się jak koszmarny sen. W perspektywie mam więc bankructwo albo wieloletni proces sądowy i również bankructwo. Po spotkaniu w ratuszu czeka mnie koniec. Wiem, że będę z tego spotkania wychodził jako człowiek skończony, człowiek, który nie ma już niczego, na którego nic i nikt nie czeka. Ani praca, bo jej już w zasadzie nie ma, ani rodzina, bo ma i zawsze miał ją jedynie na zdjęciach i w opowieściach, którymi częstował znajomych, a nie naprawdę. Podejrzewam, że Kerez jakoś doszedł do siebie, wrócił do swojej perfekcyjnej Szwajcarii z mocnym postanowieniem, że jego noga nigdy więcej nie postanie za linią Nysy Łużyckiej i Odry. Ja zaś wiem, że w moim przypadku to dojście do siebie nie nastąpi. Mogę już żegnać się z kontraktem, z pracownią, z życiem i ze wszystkim. Bo to wszystko nie ma już sensu. Ja nie mam dokąd wracać. Na serio zastanawiam się, czy śmierć boli.

      – I wtedy dzieje się coś, co jest do dziś jedną z wielu nierozwiązanych, ale chyba najbardziej tajemniczych zagadek powstania warszawskiego – głos Bogusława Wołoszańskiego sączy się z jakiegoś urządzenia posiadającego widać internet, sączy się z tyłu, zza mojego fotela, sączy się dość głośno, a przynajmniej zbyt głośno jak na mój gust i moje nerwy. – To wydarzenie zostało bowiem udokumentowane na tak zwanym filmie Schenka, podoficera Wehrmachtu, którego hobby było filmowanie swoich towarzyszy w różnych sytuacjach: na linii frontu, na tyłach, podczas walki i wypoczynku. Oto na jednym z ujęć tego filmu widzimy żołnierzy zeskakujących z czołgu należącego do zgrupowania Kampfgruppe „Reinefarth”. Czołg kieruje się w stronę jednej z kamienic przy ulicy Górczewskiej. Żołnierze znikają w jednym momencie, jeszcze w powietrzu, podczas zeskakiwania z pancerza czołgu. Znikają, jakby wycięto z filmu kilkanaście klatek, po prostu nie ma ich. Świadkowie towarzyszący Helmutowi Schenkowi podczas kręcenia filmu, ci, którzy przeżyli wojnę przysięgali, że to samo widzieli na własne oczy. Kilkanaście sekund później kamienica zawala się, grzebiąc pod gruzami również ów czołg...

      – Mógłbyś to łaskawie ściszyć, chłopie? – odwracam się do tyłu i wypluwam z siebie to pytanie, celując w szczelinę pomiędzy oparciami foteli.

      Widoczny w niej facet jest mniej więcej w moim wieku, mocno zaniedbany, z tłuszczykiem w okolicach pasa, szyi i na włosach. Trzyma w ręku czarnego iPhone’a i patrzy na mnie lekko obrażony.

      – Niby dlaczego? – pyta.

      Zerkam na swojego sąsiada. Gapi się w jakiś punkt przed sobą i uśmiecha, też do siebie, więc uznaję to za znak, żebym załatwił sprawę sam. Albo że ani Wołoszański, ani koleś z przetłuszczonymi włosami w ogóle mu nie przeszkadzają. A może boi się wdawać w dyskusję? Ja się nie boję. Jestem zbyt zmęczony i zbyt zdenerwowany. To zmęczenie i to zdenerwowanie niwelują moją obawę przed konfrontacją, konfrontacją z kimkolwiek. Jest mi wszystko jedno. Nie dbam o jej wynik. Chcę tylko świętego spokoju za wszelką cenę.

      – Dlaczego? – pytam faceta, unosząc się lekko, by mógł mnie zobaczyć, by mógł spojrzeć w moje przekrwione ze zmęczenia oraz niewyspania oczy i ujrzeć w nich swoje nemezis. – Dlaczego!? Bo jest środek nocy, a ja nie mam ochoty wysłuchiwać tego szwargotu, jasne? Za rozmawianie po niemiecku w środkach komunikacji podobno dostaje się w ryj, słyszałeś o tym? Czy to wystarczający powód?

      – Tu nikt nie mówi po niemiecku. Poza tym… – oblizuje usta i lekko czerwienieje jak rak wrzucony do wody stopniowo podgrzewanej do temperatury wrzenia, co sprawia, że skorupiak umiera, nawet tego nie zauważając. – Wydaje mi się, czy mi grozisz?

      Zastanawiam się nad tym, co powiedziałem, choć powinienem był się zastanowić wcześniej, zanim te słowa wyszły z mojego gardła razem z towarzyszącym im warkotem.

      – Nie – wzdycham. – Tylko to pierwsze jest powodem. Że jest noc, a ja nie mam ochoty tego słuchać, niczego nie mam ochoty słuchać, bo jestem śpiący, a i tak nie zasnę. I świadomość tego mnie dobija. Rozumiesz mnie? Teraz w porządku?

      – Teraz tak – ton jego głosu świadczy ewidentnie o tym, że mnie dobrze zrozumiał, że pojął mój dramat, ból, moją wściekłość. – Teraz wiem, o co ci chodzi. Słuchawki mi się po prostu skiepściły. Od iPhone’a, wyobrażasz to sobie? – teraz w jego głosie jest smutek i żal.

      Sięgam do kieszeni spodni i wyciągam z niej swoje. Biały kabelek jest poplątany jak moje życie.

      – Czyste masz uszy? – pytam człowieka, którego problemem są zepsute słuchawki od iPhone’a.

      Rzuca łapczywym spojrzeniem na kłębek obleczonego plastikiem drutu spoczywającego w mojej dłoni, a ja mu zazdroszczę. Marzę, rozpaczliwie marzę, żeby mieć wyłącznie takie problemy jak on. Z rozkoszą zamieniłbym spierdolone życie na zepsute słuchawki. Nawet za dopłatą.

      – Dlaczego miałbym mieć brudne? – pyta.

      Jeśli stan jego uszu jest taki sam, jak reszty, mogę spisać słuchawki na straty. Ale nie zależy mi już na nich. Na niczym mi przecież nie zależy. Nie słucham już muzyki. Tylko cisza jest mnie jeszcze w stanie odprężyć. Nie mam też już z kim rozmawiać przez telefon. Daję więc swoje słuchawki człowiekowi z przetłuszczonymi włosami, nie planując nawet, by prosić później o ich zwrot. Po chwili zastanowienia wyciskam z siebie jeszcze ciche „przepraszam”. Należy mu się. Taka prawda. W końcu mu groziłem. I to też jest prawda...

      A teraz przychodzi czas, żebym wreszcie udał się tam, gdzie będę mógł pozbyć się ciężaru w podbrzuszu. Najwyższy czas. Wstaję, czując niemal wszystkie mięśnie swojego ciała i ruszam w stronę toalet. Idę powoli, mijając siedzących ludzi i obrzucając obojętnym spojrzeniem ich twarze. Różne twarze. Ładne, brzydkie, stare i młode.

      Małżeństwo po pięćdziesiątce, para związanych ze sobą na złe i na jeszcze gorsze ludzi, których musiałem przepuścić, żeby mogli dostać się na swoje miejsca. Burkliwy ton mężczyzny o świńskim karku i świszczącym oddechu i jego słowa: „Ja siedzę przy oknie, muszę się wyspać” rzucone do żony są jak motto ich związku przypieczętowanego świętym węzłem małżeńskim. Co Bóg złączył niech człowiek nie rozłącza, ale w mojej opinii Bóg wymiksowuje się z imprezy zwanej małżeństwem wkrótce po zakończeniu miesiąca miodowego, zostawiając młodą parę na pastwę życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ktoś go na taką imprezę rzeczywiście zaprosił, a nie wynajął jedynie Jego dom i opłacił Jego sługę, by zacząć ją z przytupem. I oczywiście przy założeniu, że Bóg w ogóle