się wśród drzew, między którymi prześwitują pierzeje kamienic. Uświadamiam sobie nagle, że w moim mieście niemal każdy park był kiedyś albo przykościelnym, albo przyszpitalnym cmentarzem. Kiedy Stettin uwolnił się od statusu twierdzy i jego obwarowania zniknęły, zaczął rozrastać się, powoli i konsekwentnie wchłaniając okoliczne wioski. W każdej z nich był kościół, czasem klasztor. Przy każdym kościele – cmentarz. I kiedy dawne wioski stały się dzielnicami miasta, cmentarze stały się parkami albo skwerami. Niemal każdy z nich był miejscem, gdzie kiedyś chowano wieśniaków i mieszczan, damy i kurwy, generałów i zwykłych żołnierzy, katolików i luteran, Słowian, Niemców, Francuzów, Żydów, Rosjan, trędowatych i bezdomnych. Każdy park ma w sobie soki z rozpuszczonych ciał i kości. Niektóre z najstarszych drzew, które czasem mijam, spijały za młodu te soki poprzez swoje korzenie. W kilku słojach ich pni, w tych najbliższych rdzenia, są ludzie, których pochowano w ziemi, i na których posadzono młodziutkie sadzonki, by drzewa, w które się zmienią z biegiem lat, upamiętniały ich dla potomnych.
Miejsce, w którym spocznę, zapewne już niedługo, oprócz tego, że jest cmentarzem, również jest jednym wielkim parkiem, pełnym pięknych, starych drzew. Taki paradoks. Paradoks szczeciński.
Nie chcę już myśleć o spacerze po parku.
– Nie boi się pan jeździć pociągiem? – zadaję to pytanie Kurczykowi ni z gruchy, ni z pietruchy.
– W jakim sensie?
– Nie boi się pan katastrofy?
Kurczyk śmieje się i wierzchem wskazującego, kwadratowego palca odgarnia z czoła mały loczek, który oddzielił się od reszty włosów, misternie sczesanych na prawą stronę.
– Wie pan, jakie jest prawdopodobieństwo katastrofy kolejowej? – pyta, a loczek wraca tam, gdzie był.
– Wiem – mówię, wpatrując się w kosmyk Kurczykowych włosów i zastanawiając się, jak Kurczyk wyglądałby, gdyby ostrzyć go na jeża. – Niewielkie. Choć i tak o wiele większe niż katastrofy lotniczej.
– Otóż to. Nie wspominając, że udając się w tę samą podróż samochodem, ryzykuje pan setki razy bardziej, niż wsiadając w samolot czy właśnie pociąg.
– O tym również wiem – mówię to szybko, bojąc się, że Pan Mądraliński zacznie zaraz przytaczać odpowiednie statystyki.
Nie mam ochoty słuchać o śmierci setek ludzi. Zerkam na człowieka z tyłu – siedzi z zamkniętymi oczami, w ręku ściska iPhone’a, a w uszy wetknięte ma moje słuchawki. Siadam na tyłku w swoim fotelu, wpasowując pośladki w lekkie zagłębienia wyciśnięte w cienkiej, twardej piance pod tapicerką setkami innych pośladków podróżujących po całym kraju.
– A boi się pan jeździć autem? – pyta Kurczyk, odsuwając się lekko, żeby zrobić mi miejsce.
Podłokietnik rozdzielający nasze siedzenia jest schowany między oparciami. Dzięki temu mamy te kilka centymetrów przestrzeni więcej, ale, również przez to, co jakiś czas delikatnie trącamy się łokciami, a nasze ramiona stykają się na moment przy każdym ruchu w fotelu. Nie lubię tego. Nie lubię dotykania obcych i przez obcych. Nie lubię naruszania mojej przestrzeni osobistej. Nie lubię ludzi. Lubię tylko ojca i Barcza. I jego żonę lubiłem.
– Nie, oczywiście, że nie boję się jeździć samochodem – odpowiadam z przekonaniem.
– No, właśnie. A latać?
Oblizuję usta.
– Tak, boję się latania – mówię cicho.
Kłamię.
Uwielbiam latać samolotami. Uwielbiam tę swobodę związaną z unoszeniem się nad ziemią. Uwielbiam bezwładność własnego ciała przy przepadaniu podczas turbulencji, nagłym obniżaniu wysokości czy lądowaniu. Wciskanie w fotel przy starcie. Leciuteńką dezorientację przy przechyle na skrzydło podczas skrętu. Kontrast między ciasną rurą kabiny a wielkim błękitem za małym okienkiem. Chwila oddechu dla klaustrofobika. Świadomość, że w kilka godzin pokonuję ogromną odległość, że stalowy ptak przenosi mnie w tak krótkim czasie w zupełnie inny świat, inny czas, inny klimat. Nawet te turbulencje wzbudzają mój entuzjazm. Ufam samolotom, ufam pilotom, wierzę, wierzyłem w swoje szczęście i to wszystko pozwalało mi zawsze czuć frajdę z latania. Ale nie chcę tłumaczyć Kurczykowi, dlaczego tłukę się drugą klasą nocnym pociągiem. Bo nie mam forsy na bilet lotniczy ani nawet na paliwo i bramki na autostradzie, ani na hostel w Warszawie. Bo jestem skończony. Wypalony, o czym już wie, i skończony, o czym nie ma pojęcia i o czym nie chcę mu już mówić. Bo i po co?
Rozmowę przerywa nam konduktor, a właściwie ja sam, korzystając z tego, że przechodzi obok nas. Kiedy mija mój fotel, przez chwilę patrzę za nim, na dyndający mu u pasa skaner, po czym wołam, ale niebyt głośno:
– Przepraszam pana!
Konduktor odwraca się. Jest duży, pękaty i przypomina gruszkę, awokado albo wańkę-wstańkę: jego ciało od szyi w dół rozszerza się równomiernie, osiągając najszerszy obwód w miejscu, w którym pasek stanowi granicę między służbową koszulą i służbowymi spodniami, a potem znów się zwęża, rozdzielając się na nogi o grubych udach i cienkich goleniach, obleczonych w miękki, granatowy materiał. Wygląda jak groteskowo przerysowana postać z kreskówki i to takiej głupio topornej i brutalnej: dla przestymulowanych dzieci wyrastających już z przytulanek, ale jeszcze nie na tyle dużych, by móc oglądać przemoc w wydaniu filmowym.
– Taaak? – pyta, a fałd podbródka kołysze się nad niemal niewidocznym kołnierzykiem koszuli i węzłem krawata, zasłoniętymi przez kolejne fałdy skóry wiszące u szyi.
– Mam prośbę. Czy nie dałoby się przygasić nieco światło? Całą noc będzie się tak palić? – wskazuję rzędy lamp bijące w oczy białym, nieprzyjemnym światłem.
Konduktor spogląda w górę, a skóra podbródka naciąga się trochę, dzięki czemu na chwilę pojawia się węzeł krawata. Potem znów opuszcza głowę, na powrót zakrywając węzeł i kołnierzyk. Mruży oczy i pochyla się nade mną. Jego twarz jest tak blisko mojej, że widzę na niej kropeczki odrastającego zarostu, którymi usiane są fałdy i czuję zapach piernika; konduktor musiał przed chwilą zjeść jakieś ciastko.
– Można je tylko całkiem zgasić – oświadcza, dyskretnie ściszając głos, który bulgocze mu w gardle ściśniętym krawatem. – Nie da się przyciemnić.
– To niech pan to zrobi – odpowiadam i dodaję po chwili: – Zgasi je. Jeśli możemy pana prosić. Myślę, że jestem wyrazicielem życzenia większości...
– Nie mogę zgasić całkiem światła. W pociągu grasują złodzieje. A potem, jakby co, będzie moja wina – prostuje się, wzrusza ramionami i odchodzi, kołysząc fałdami ciała i materiału.
Patrzę za nim w milczeniu, patrzę jak idzie pomiędzy fotelami na szeroko rozstawionych nogach człowieka przywykłego do lekkiego kołysania, a u pasa dynda mu skaner, który obija się o biodro i o jeszcze większy niż brzuch tyłek.
– Paranoja, co? – pyta Kurczyk, rzucając znad oparcia ostatnie spojrzenie za odchodzącym konduktorem. – Państwowy pociąg. W pociągu nieco ponad dwieście pięćdziesiąt osób. I drużyna konduktorska. A on nie chce wyłączyć światła, bo gdzieś w pociągu grasują złodzieje... Nie wierzę – kręci głową. – Skąd on może wiedzieć, że to złodzieje? A nawet jeśli to wie, to dlaczego nic z tym nie zrobi?
Wzruszam ramionami.
– Konduktorzy znają złodziei z widzenia i boją się – sprzedaję tę informację Kurczykowi, bo wygląda na to, że Pan Mądraliński nie wie jednak wszystkiego. – Tym gnojom i tak nic nie udowodnią, a nawet jak jakiegoś złapią albo wskażą ich policji, to zostają ich