sprawę. Robię to samo, co on wtedy, kiedy przywoływałem do porządku gościa z iPphone’em siedzącego za nami. Czyli nic. Patrzę obojętnie na oparcie i na kurczowo zaciśniętą na nim dłoń Turwida. Ma paznokcie obgryzione aż do mięsa. O ile na końcu pasma moich skojarzeń dotyczących palców Kurczyka znajdowała się bardzo atrakcyjna rzecz, w przypadku paznokci Turwida naturalnym skojarzeniem jest prosektorium albo film grozy. Kończą się w połowie naturalnej długości bladoczerwoną krechą. A te krechy przypominają mi pręgi na szyi żony Barcza.
– Myli się pan – Kurczyk cedzi powoli słowa. – To nie jest Krzyż Południa, tylko Wielki Wóz zasłonięty częściowo przez ciemne chmury. Albo może Orion, bo jest widoczny zimą, a właśnie mamy zimę. Ot, i cała zagadka.
– Nawet nie zechciał pan spojrzeć – Turwid patrzy na nas niemal z odrazą.
– Szanowny panie – Kurczyk przemawia do niego spokojnie i łagodnie jak do dziecka. – Ja nie muszę patrzeć przez okno, by stwierdzić oczywisty fakt, że to, o czym pan mówi, jest absolutnie niemożliwe. Jest wykluczone z punktu widzenia nauki oraz zdrowego rozsądku, rozumie pan? No, chyba, że nastąpiła nagła i niewytłumaczalna precesja osi Ziemi, ale ten proces trwa zwykle kilka tysięcy lat, więc wracamy do punktu wyjścia. To po prostu niemożliwe.
Twarz Turwida wyraża niezdecydowanie. Turwid walczy ze sobą. Z jednej strony poczuł się z pewnością obrażony paternalistycznym tonem Kurczyka, z drugiej zdaje sobie sprawę, że Kurczyk ma rację, a on jej mieć nie może. I kto wie, być może nawet zaczął właśnie żałować, że podszedł ze swoim problemem właśnie do nas. Zerka w moją stronę, ale nie w poszukiwaniu pomocy. Patrzy na mnie w taki sposób, jakby winił za to wyłącznie moją skromną osobę. Jakbym to ja był winny temu, że sprowadziłem go tu swoim wzrokiem, zachęciłem go przyjaznym spojrzeniem, tylko po to, żeby ktoś mógł go spostponować. Nie obrazić, nie potraktować z wyższością, tylko właśnie spostponować. A przecież moje spojrzenie wcale nie było przyjazne; było przypadkowe.
Kurczyk nie spuszcza z Turwida wzroku, widzę to kątem oka. Udaję więc, że mnie tu nie ma, że nie istnieję, że rozpuściłem się w dusznej atmosferze wagonu, wyparowałem prosto w mroźną noc za oknem i uleciałem ku gwiazdom, ku Wielkiej Niedźwiedzicy czy nawet ku Krzyżowi Południa, jak chciał Turwid. Kurczyk dalej wlepia oczy w Turwida i coś w tym jego spojrzeniu musi być, bo ten, marszcząc brwi, pyta go nagle:
– Czy my się znamy?
Pytanie zostaje zadane nieco napastliwym tonem i towarzyszy mu uważne, taksujące spojrzenie.
– Nie – odpowiada Kurczyk spokojnie, wytrzymując je. – Ja po prostu wiem, kim pan jest.
Tężeję w swoim fotelu. Znam Kurczyka dopiero od godziny, ale zdążyłem poznać go na tyle, by wiedzieć, że stać go na zrobienie tego czegoś. Stać go na podanie Turwidowi swojej autorskiej definicji Turwida. Krótkiej i dosadnej. Precyzyjnej.
– Och... – szepcze Turwid, skromnie skłaniając głowę. – Rozumiem...
– No, właśnie – mówi Kurczyk, bo Turwid tak naprawdę nie rozumie i ten fakt Kurczyka najwyraźniej bawi. Mnie zresztą trochę też. W końcu zabijam czas, tak?
Turwid uznaje, że nie ma sensu obrażać się na kogoś, kto go rozpoznał i odchodzi w swoją stronę. Odprowadzam go wzrokiem, będąc niemal pewnym, że tam, w środku Turwida, jego ego jest nieco większe niż było, zanim do nas podszedł.
Masz rację, Sebciu, masz stuprocentową rację! Niby przyzwyczajony do pochlebstw i faktu bycia rozpoznawanym, ale sława to narkotyk, potrzeba go wciąż więcej i więcej, żeby zaspokoić głód. A Turwid jest głodny, tak bardzo głodny, chuj skończony i potrzebuje stymulacji, żeby zaspokoić ten głód, poczuć to, co inni czują albo po zjedzeniu tabliczki czekolady, albo po udanym seksie, albo po skoku na bungee. I jak każdy narkoman, staje się niebezpieczny, kiedy narkotyku brakuje lub kiedy ktoś nie chce mu go dać. Chcesz wiedzieć, co zrobił Turwid, aktor scen polskich, kiedy ktoś mu tego odmówił? Bo powiem ci, choć tego nie słuchasz, ale to nie szkodzi, powiem ci, że Turwid jest mistrzem knucia i zemsty. Jest w tym dobry. Machiavelli mógłby się od niego uczyć. Turwid to książę. Gdyby nie został aktorem scen polskich, byłby spin doctorem którejś z partii, to nie ma znaczenia której, bo chodzi o zasadę, nie o partię. Wszystkie partie to brud, polityka to brud, a on nurzałby się w tym brudzie i to bez gumowych rękawiczek, brodziłby w gównie, szukałby dziadków w Wehrmachcie, SB, w PZPR, pisał scenariusze wydarzeń, kreowałby ludzi, pociągałby za sznurki i upajał się władzą. Taaak, Turwid byłby fantastycznym politykiem. Skutecznym. Skutecznym w działaniu, ale nie działaniu dla ludzi, bo on ludzi ma w dupie. Skutecznym w działaniu dla osiągnięcia własnych korzyści i skutecznym w zabezpieczeniu własnego interesu. Wyłącznie. Działania na rzecz innych są w przypadku Turwida wykluczone. Działania dla sprawy, jakiejkolwiek – słusznej czy niesłusznej, ale wspólnej też. Bo Turwid działa wyłącznie na własną korzyść, Turwid nie ma przekonań jako takich. Jego przekonania są na pokaz, bo każdy musi mieć jakieś przekonania, więc i on ma, ale tylko na zewnątrz. Są kompletnie nieistotne. Wewnątrz skupiony jest wyłącznie na sobie. Nie wystarcza mu to, co ma. Chce więcej i więcej; jest zachłanny sławy i bogactwa, jak modelowy zły książę z bajki. Turwid to chuj skończony…
– Chciał się przykolegować czy co? – mruczy do mnie Kurczyk, kiedy Turwid znika za oparciem swojego fotela. – A może coś wypił?
– Możliwe – przyznaję. – Oczy mu się dziwnie świeciły i zbyt mocno pachniał wodą kolońską. Pewnie coś walnęli i mało im. Szukają kompanów do flaszki. A najlepiej takich z flaszką.
– Nie piję – stwierdza Kurczyk z godnością. – Nie potrzebuję wspomagaczy tego rodzaju. Swoją drogą, czy to nie dziwne, że alkohol jest ogólnodostępnym produktem, mimo że ma dokładnie taki sam wpływ na postępowanie człowieka jak narkotyki, którymi handel jest czynem penalizowanym? A uzależnia w niewiele mniejszym stopniu niż one. Czy jeszcze dziwniejsze nie jest, że jego sprzedaż jest koncesjonowana, a państwo czerpie z niej zyski? A najdziwniejsze, że część tych zysków przeznacza na walkę ze skutkami jego spożywania, że nie wspomnę o kosztach leczenia ofiar wypadków, które się wydarzyły pod jego wpływem. To ja jestem nienormalny czy to państwo? – Kurczyk zapala się, choć powoli, jak mokra szczapa. – Ja wiem, prohibicję już przećwiczono, i to z marnym skutkiem, ale to jakaś paranoja, że za posiadanie i handel narkotykami idzie się do więzienia, a za posiadanie i sprzedaż alkoholu nie. Jeśli ktoś popełni przestępstwo pod wpływem alkoholu, sąd może uznać to za okoliczność łagodzącą, jeśli był naćpany, to nie ma litości. A przecież i wóda, i prochy to środki psychoaktywne. Różni je wyłącznie skład chemiczny i stopień trudności w ich zdobyciu...
Nic nie mówię. Ostatnio pochłonąłem tyle alkoholu, że wystarczyłoby i dla Turwida, i dla jego kolegi na kilka miesięcy. Piłem i rzygałem, bo nie cierpiałem pić, ale musiałem. Musiałem, żeby się rozluźnić. Żeby zapomnieć. Chociaż spróbować. Chociaż na chwilę. I nic z tego. Więc próbowałem dalej i dalej. Po pijaku nie robiłem żadnych głupstw. Upijałem się na smutno i na spokojnie, upijałem się w swoim pustym, niemal sterylnym mieszkaniu na piętnastym piętrze wieżowca „Widok”, patrząc, jak miasto ciemnieje wraz z końcem dnia, a potem rozjarza się światłami. Upijałem się powoli, z rozmysłem, półleżąc na skórzanej kanapie od Klera otoczony dźwiękami Tangerine Dream dobiegającymi ze sprzętu Bang&Olufsen. Upijałem się powoli, ale skutecznie, zerkając między kolejnymi szklaneczkami Ardbega albo Nikki jak powierzchnia Jeziora Dąbskiego z błękitnej staje się ołowiana, a potem zlewa się z zielenią Międzyodrza w jedną czarną plamę i znika w mroku nocy za nieprzepuszczalną kurtyną świateł nadbrzeżnych dzielnic Szczecina. Patrzyłem, jak jasne punkty lamp dźwigów i suwnic w ledwo żywej stoczni rozmywają mi się przed oczami, jakby moje źrenice były oknami, na które napadał deszcz. Upijałem się dopiero wieczorem, bo w dzień musiałem jakoś funkcjonować i dopiero wieczorem wpadałem