wyrok był dla Czumy okrutny i poniżający: opiekę nad nieletnimi dziećmi, które przecież dyrektor kochał, sąd przyznał żonie, byłej żonie, natomiast dyrektorowi Czumie przyznał coś innego. Przyznał obowiązek łożenia na utrzymanie córek oraz nadał przywilej widywania się z nimi co drugą sobotę, przez cztery godziny, pod okiem ich matki. W ich wspólnym domu, który aktualnie stanowił własność wyłącznie byłej żony. Miasto nie przedłużyło umowy z dyrektorem Czumą, nie dbając, że rządził Kołem przez wiele lat z sukcesami. Może dlatego, że słowo gdzie trzeba szepnął Turwid, może dlatego, że to samo zrobiła była żona, kto to wie? Ja to wiem, Sebciu, ale to nie ma znaczenia. Liczy się efekt. A efekt był taki, że kolejne drzwi zamykały się przed nosem Czumy, najpierw cicho, jakby szanując jego trudną sytuację, a potem już nikt się nie przejmował Czumą, tylko zatrzaskiwał mu drzwi przed nosem niczym przed natrętnym domokrążcą. Wierzyć się nie chce, że w dzisiejszych, bezpruderyjnych czasach ktoś może mieć za złe starszemu facetowi, że skusił się na młódkę. A może nikt nie miał mu tego za złe, tylko Czumie po prostu się nie złożyło? Nie było już miejsca ani czasu na rozmowę, słowo pocieszenia, okruch nadziei, na nic. Była tylko krępująca cisza, spuszczony wzrok i ten okrutny trzask drzwi. Czuma stoczył się. Nie do wiary, jak szybko może nastąpić upadek człowieka, kiedy nikt nie chce, albo nie może mu pomóc. Kiedy nie ma pieniędzy i w gruncie rzeczy jest człowiekiem zbyt porządnym, a równocześnie niezbyt zaradnym, by te pieniądze zarobić czy zdobyć w jakiejkolwiek innej dziedzinie niż jedyna, na której się znał. Na teatrze. Nie przewidział Turwid, jak to wszystko potoczy się dalej. Nie przewidział telefonu od swojego agenta, który zadzwonił do niego pewnego wieczoru na prośbę policji. Policja nie wiedziała, jak Czuma dostał się do budynku teatru, do którego miał zakaz wstępu. Nikt nie wiedział. Nikt nie wiedział, jakim cudem niezauważony dostał się na dach. Za to każdy, kto był wtedy na miejscu, domyślał się, co Czuma chce zrobić siedząc niemal na krawędzi dachu, siedząc w kucki, obejmując własne kolana, niecałe półtora metra od rynny, za którą jest już tylko przepaść. Bo oto Czuma jest na krawędzi i nie chodzi tylko o dach. Czuma nie reaguje na sztuczki policyjnego negocjatora, na cały asortyment zabiegów mających skutkować zejściem Czumy na dół. Czuma nie chce zejść. Kiedy psycholog tylko wystawi głowę ponad wyłaz, on zbliża się nad samą krawędź dachu – bez słowa, bez ostrzeżenia, po prostu staje na jego skraju. Ktoś wpada na pomysł, by wysłać do niego kogoś, kto go zna. Dobrze zna. Wysłać przyjaciela. Wysłać Turwida. Bo widzisz, Sebciu, nikt, naprawdę nikt, prócz mnie oczywiście, nie wie, że to Turwid zaprowadził Czumę nad tę krawędź. Nie wie tego była żona Czumy, nie domyśla się i nie widzi żadnego związku słodkie, puste dziewczątko zwane Laleczką Czako, nawet Czuma tego nie wie.
Wie wyłącznie Turwid i ja.
I jedzie Turwid do teatru. Jedzie, bo jest przecież przyjacielem Czumy od wielu, wielu lat i tylko on jest w stanie odwieść go od tego szaleństwa, które popełnia na dachu ich teatru w pięciopiętrowej kamienicy przy ulicy Ożarowskiej. Przed budynkiem są ambulansy, wozy strażackie, policyjne oraz transmisyjne. Turwid cieszy się. Oto jak zemsta, słuszna zemsta dosięga winowajcę na oczach tłumów, w obiektywach kamer. Adrenalina pędzi w jego krwi. Czuje się bogiem. Bogiem zemsty. Może wszystko, jest panem sytuacji. I ciemna strona Turwida bierze górę nad tą jasną, której w gruncie rzeczy jest w nim niewiele. Turwid dostrzega okazję do dokonania zemsty totalnej, zemsty doskonałej: do eliminacji. Działa niemal instynktownie, jak zwierzę, nie ma w tamtej chwili człowieka w Turwidzie, a może właśnie jest, a to, że jest, pozwala mu zaplanować i wykonać coś, czego nie zrobiłoby jednak żadne zwierzę, a wyłącznie człowiek.
Turwid pnie się po schodach teatru i udaje, że słucha gorączkowych rad dawanych mu przez policyjnego negocjatora. Kiwa głową i widzi swój plan zemsty totalnej jako coraz bardziej realny. Wychodzi na dach, bo na jego widok Czuma nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów. Podchodzi do eksdyrektora, choć nogi mu się trzęsą ze strachu, bo boi się wysokości, on w ogóle boi się niemal wszystkiego, ale jest w stanie teraz zdusić ten strach, by osiągnąć to, co zaplanował. Milczy przez chwilę, napawa się widokiem człowieka, którego zniszczył.
Obiecałeś mi coś, pamiętasz? – pyta Turwid zgnębionego Czumę, który kiedyś był jego szefem i przyjacielem, a teraz nie jest ani szefem, ani przyjacielem, a tylko cieniem tamtego człowieka. – Obiecałeś i przysięgałeś na swoje życie, że tej obietnicy dotrzymasz. I nie dotrzymałeś. Wiesz, co zrobiłby na twoim miejscu każdy honorowy człowiek? – znów pyta Turwid, a jego twarz, filmowana z drona i widoczna na ekranach w dużym powiększeniu, jest nieco rozmazana. Piksele oddają jednak jej wyraz: jest skupiona, pełna rozpaczy, ale i nadziei. Widzowie odczytują to jednoznacznie: Turwid walczy o Czumę, próbuje go przekonać, by zszedł z dachu, by pozwolił sobie pomóc. Ale Turwid to aktor. Jego twarz nie odzwierciedla uczuć, które nim targają, tylko te, które powinna odzwierciedlać w takiej sytuacji. Turwid wie, że wciąż jest pod obstrzałem kamer. Kamer, ale nie mikrofonów. Brnie więc dalej. Ryzykuje. Ryzykuje, bo w końcu jest ich dwóch. Jeśli Czuma zmieni zdanie i przeżyje, może powiedzieć, o czym rozmawiali na dachu Teatru Koło. Do tego Turwid nie może dopuścić. Ale Turwid wie już, że to nie nastąpi. Widzi to w oczach Czumy, w jego twarzy, na której widać wyraźnie, że Czuma, psychiczny wrak człowieka, pogodził się już z porażką i z nieuchronnym. Że podjął już decyzję, podjął ją już jakiś czas temu, a teraz, kiedy okazuje się, że mężczyzna, którego uważał za swojego sprzymierzeńca, jest jego wrogiem i życzy mu śmierci, tylko się w niej utwierdza. Turwid nie musi wyciągać palca, którym popchnie go, sprawiając, by Czuma runął na trotuar pięć pięter niżej. Słowa, nawet jeśli są banalne, mogą popchnąć do działania mocniej, niż palec, niż cała ręka, niż tysiąc rąk. I Turwid te słowa wypowiada. Mruży oczy i mówi: „Rozmawiałem z twoją żoną. Nie da ci szansy. I nie dziw się jej, ty również nie dałeś komuś szansy. Mnie”. Tak mówi Turwid, a na jego twarzy widać przerażenie, jakby właśnie zorientował się, że przegrał walkę o Czumę. Kamery to widzą, ludzie to widzą i serca ściskają im się z emocji. Co za spektakl! Policyjny negocjator już zaczyna wyrzucać sobie w myślach, że dopuścił do „skoczka” amatora. Że to jego wina. Ale to nie jego wina, choć nikt o tym nie wie. To wina Turwida. To on sprawił, że Czuma wdrapał się na ten dach. Sprawił to kilka miesięcy wcześniej, wysyłając do Czumy Laleczkę Czako. Uruchomił lawinę zdarzeń, których nie przewidział do końca, ale które zaakceptował, akceptował je na każdym etapie; na tym, który rozgrywał się teraz, również. Zaakceptował zwłaszcza ten etap, kiedy zorientował się, że jego zemsta może być pełna, totalna. Że może popełnić zbrodnię doskonałą, której narzędziem są słowa. Czuma nagle prostuje się i biegnie do przeciwległej krawędzi dachu, staje przy niej, rozkłada ręce i, patrząc Turwidowi w oczy, szarpie się, rzucając się w tył, w otchłań. Nie robi tego od frontu kamienicy, gdzie czeka i skokochron, i strażacy, i lekarz, i była żona, którą zmusił do przyjazdu tutaj Turwid, mając nadzieję, że to wzburzy Czumę jeszcze bardziej. On rzuca się w drugą stronę, w stronę oficyn, rzuca się w głąb studni, którą miejscowe dzieciaki nazywają swoim podwórkiem. Tam nie ma skokochronu, tam nie ma nikogo, bo ktoś coś spieprzył, bo w tym kraju niczego nie można zrobić dobrze do końca... Nikt nie przewidział najczarniejszego scenariusza zdarzeń. I Czuma leży na ziemi, w miejscu, gdzie nigdy nie dochodzi słońce, leży z rozbitą czaszką, jest workiem mięsa wypełnionym połamanymi kośćmi i jest martwy. I Turwid nie patrzy w dół – przecież boi się widoku krwi– choć i tak jest ciemno, choć oko wykol, ale na wszelki wypadek nie patrzy. Turwid wznosi tylko ręce i twarz ku ciemnemu niebu i łapie się za głowę, roniąc łzy, których nie powstydziłby się krokodyl. I w sumie wszyscy żałują go bardziej niż Czumy, tak przekonujący jest Turwid w swym żalu, żalu z powodu straty przyjaciela i z powodu tego, że nie potrafił, nie mógł, nie był w stanie powstrzymać go przed zrobieniem tej strasznej rzeczy. Turwid zostaje bohaterem...
Przechodząc obok ostatniego okna przed toaletą, przystaję. Podchodzę do niego i robię to, co zawsze robiłem w pociągach jako dziecko. W dawnych, szczęśliwych czasach,