powiedział jej tego Turwid. Zrobiła to, co setki młodych dziewczyn robią setkom starszych mężczyzn. Historia tak banalna, że aż strach, co, Sebciu? Ale to jeszcze nie koniec naszej opowieści. Oto niedługo potem pewna wysoko postawiona kobieta odebrała esemesa z zastrzeżonego numeru. Był środek dnia, ona była w środku ważnego spotkania na osiemnastym piętrze przeszklonego wieżowca w samym środku Warszawy. Mimo to natychmiast wyszła ze spotkania, w języku angielskim przepraszając wszystkich za swoją chwilową absencję spowodowaną względami osobistymi i udała się w krótką podróż z centrum na Wolę. Przebyła ten odcinek w rekordowo krótkim czasie, a to ze względu na alarmującą treść wiadomości. Kiedy weszła do gabinetu dyrektora Teatru Koło, zobaczyła, jak dyrektor Teatru Koło” grzmoci słodkie, puste dziewczątko ochrzczone przez personel mianem Laleczki Czako. Owa kobieta doskonale wiedziała, kim jest Laleczka Czako i dlaczego tak na nią mówią, albowiem była żoną dyrektora Teatru Koło i wiedziała o wielu rzeczach, które działy się w tym teatrze. Nie wiedziała tylko tego, że jej mąż dyrektor grzmoci Laleczkę Czako; dowiedziała się o tym właśnie w tamtej chwili. Patrzyła przez dłuższy czas, jak jej mąż wsuwa i wysuwa swoje wątłe przyrodzenie ze środka Laleczki Czako, najbardziej w tym momencie mając swemu mężowi za złe wcale nie to, że grzmoci na swoim dyrektorskim biurku jakąś zdzirę, tylko to, że od kilku ładnych lat nie wsuwał, ani nie wysuwał swojego przyrodzenia z jej środka, ze środka własnej żony. A potem trzasnęła drzwiami i wróciła na bardzo ważne spotkanie na osiemnastym piętrze przeszklonego wieżowca, przeprosiła, również w języku angielskim i kontynuowała je, jak gdyby nic się nie stało. Ale stało się. Tu musisz wiedzieć, Sebciu, tak jak wiedział o tym Turwid, że sytuacja w domu dyrektora Czumy nieco różniła się od przeciętnej. I to miało spore znaczenie w planie zemsty, jaki opracował sobie Turwid. Można by rzec, że fundamentalne znaczenie...
– Coca-Colę pani ma? – głęboki, świszczący oddechem palacza głos wyrywa mnie z letargu.
Może nawet zasnąłem na kilkanaście sekund. Przysiągłbym, że w tym czymś, co od biedy można było wziąć za sen, pojawił się na chwilę Turwid... Głos, który wyrwał mnie z tego snu, należy w każdym razie do mężczyzny z byczym karkiem podróżującego z żoną – dżentelmena, który wybrał dla siebie lepsze miejsce, miejsce przy oknie, bo musiał się wyspać.
– Cola jest płatna – odpowiada jakaś kobieta.
– A po ile? – w głosie mężczyzny jest zaczepka.
Być może mężczyzna myśli nawet, że jest zabawny, ale nie jest. Jego głos jest bełkotliwy. Mężczyzna nie jest pijany, ale chyba często bywa. Mięśnie odpowiadające za artykulację dźwięków muszą być zwiotczane alkoholem wyjątkowo często, więc mózg jest przekonany, że tak właśnie powinny pracować przez cały czas. Tak został nauczony. Tak został wytrenowany. Ktoś powie, że to zbyt daleko idący wniosek. Możliwe, ale znałem kogoś takiego. Zabił go kombajn, ale pośrednią przyczyną zgonu był alkohol. To właśnie alkohol złożył mojego wuja w bruździe między łanami zboża, tuż koło miedzy, do której nie zdążył się doczołgać, zanim urwał mu się film. I wuj też tak bełkotał. Tak więc można powiedzieć, że trochę się na tym znam. Znam się coraz lepiej, bo ostatnio idę tą samą drogą. Tylko czekać, aż moje mięśnie również zwiotczeją, jak u mojego wuja i u mężczyzny pytającego o cenę coli.
Jeśli wystarczy na to czasu...
– Pięć osiemdziesiąt za butelkę.
– Dwulitrową?
– Nie, półlitrową.
– Chyba pani zwariowała! – teraz w głosie mężczyzny oprócz bełkotu jest zdumienie.
Mężczyzna jest autentycznie i szczerze zdziwiony.
– Przykro mi, proszę pana, nie ja ustalam ceny napojów. Darmowa jest kawa albo herbata. Co dla pana?
– Obejdę się... Płatna Coca-Cola... To po co mnie pani budzi w ogóle!?
Oglądam się do tyłu, wychylając się zza oparcia swojego fotela.
W przejściu między rzędami foteli stoi wózek z dwoma wielkimi baniakami. Na dole zabudowany jest panelami ze stali nierdzewnej. Za wózkiem widzę dziewczynę w pomarańczowej apaszce na szyi. Drobną i ciemnowłosą, z domalowanymi, podług panującego obecnie kanonu mody, brwiami. Pcha ten cały majdan przed sobą. Ma zrezygnowaną minę nieletniej robotnicy doby rewolucji przemysłowej, zmuszanej do ciężkiej fizycznej pracy osiemnaście godzin na dobę. Przypomina trochę małpkę przywiązaną do katarynki, częsty widok na ulicach przedwojennych miasteczek. Dziewczyna staje przy każdym z pasażerów i zmęczonym, mechanicznym głosem podaje wszystkim tę samą informację, zakończoną tym samym pytaniem. Zanim rusza przed siebie, jakaś zmęczona kobieta cicho prosi ją o herbatę.
– Tylko mi na spodnie nie wylej... – słyszę zza foteli głos jej męża. – Kurwa, sześć złotych za butelkę, ktoś tu się na głowy pozamieniał...
– Ciszej, Jureczku, daj już spokój...
– Co daj spokój? Co daj spokój!? Źle mówię? To jest normalne? Złodzieje...
Dziewczyna w pomarańczowej apaszce i z domalowanymi brwiami znów rusza przed siebie, by zatrzymać się chwilę później, zrobiwszy zaledwie dwa małe kroczki. Jak gejsza. Służbowe buty na niskim obcasie pętają jej stopy tak jak setki lat temu bandaże pętały stopy małych chińskich dziewczynek z wyższych sfer, zniekształcając je na zawsze w bolesnym i długotrwałym procesie przygotowania do dreptania i służenia mężczyznom. Podobno dla Chińczyków takie dreptanie było seksowne, to ich rajcowało. Była jeszcze jedna zaleta: mając tak zdeformowane stopy, dziewczęta nie były w stanie szybko biec, a skoro tak, to nie były również w stanie uciec. Oczywiście to zaleta wyłącznie dla mężczyzn. Dziewczyna z napojami jest takim odpowiednikiem chińskiej damy sprzed wieków, tylko pozbawionej wdzięku. O pierwszej w nocy wdzięk mają tylko kobiety na drugiej półkuli, na której panuje dzień. Dochodzę nagle do wniosku, że dziewczyna przypomina gejszę. I podobnie jak gejsze podaje herbatę, choć nie tylko mężczyznom. Nawet spinka w jej gładko uczesanych i upiętych na czubku głowy w mały, ciasny koczek włosach przypomina kanzashi.
– Poczęstunek od PKP, napój i ciasteczko. Kawa czy herbata?
Papierowy kubek podstawiony pod odpowiedni termos. Chlupnięcie płynu. Pstryknięcie plastikowej pokrywki na krawędziach kubka. Szelest opakowania ciastka, wyciąganego z kupki jednakowych ciastek w takich samych opakowaniach z logo PKP. Mechaniczne jak jej głos, powtarzalne jak czynności robota w fabryce samochodów ruchy i profesjonalny uśmiech, równie zmęczony jak oczy i sylwetka dziewczyny. I tak przy każdym zestawie siedzeń, przy każdym z pasażerów, ruch za ruchem, uśmiech za uśmiechem, zmęczone spojrzenie za zmęczonym spojrzeniem, a czasem jałowe dyskusje, jak ta przed chwilą... Nocny pociąg i kawa...
Kiedy dziewczyna zatrzymuje się przy nas i zadaje to samo pytanie, w jej oczach widzę odbicie swoich oczu. Mamy takie same puste spojrzenia ludzi wypranych z emocji, wyjałowionych z wszelkich uczuć i wyżętych z życia. Kręcę tylko przecząco głową, nie chcę ani kawy, ani herbaty, więc wciska mi chociaż ciastko. Robi to jednostajnym ruchem robota. Nie oddaję go jej, może z szacunku dla jej pracy, a może dlatego, że mi się po prostu nie chce. Kładę biszkopcik przed sobą i przyglądam się mu w milczeniu, patrzę jak leży sobie na niewielkim blacie. Małe ciasteczko na malutkim blaciku, ja w ciasnym fotelu w ciasnej przestrzeni wagonu, obok mnie wózek, w którym ciasno upakowane leżą sobie akcesoria i produkty spożywcze. Wszystko skondensowane, zminiaturyzowane, ergonomiczne, każdy element przestrzeni wokół mnie wykorzystany do ostatniego milimetra sześciennego.
Znak czasów, życie w pigułce.
Z tą różnicą, że nie da się go połknąć. To ono połyka nas. Pochłania nas do tego stopnia, że nie mamy czasu żyć świadomie, żyć jego pełnią. Rytm naszej egzystencji wyznaczają pory roku mijające