– Przypominam, że pan mnie też częstował.
– Kanapką z łososiem, a nie wódką.
– Nieważne. Zapach wędzonego łososia zabija zapach leków równie dobrze jak smród wódki.
– O, nie przyszło mi to głowy... – dziwi się Kurczyk. – Ale pan ostrożny...
Prawie parskam śmiechem. Ostrożny... Gdyby usłyszał to Barcz, też by parsknął, a zaraz potem zacząłby płakać.
Barcz. Mój wspólnik. Barcz i jego żona. Tkwiłem w szambie głębiej niż Barcz. Nasza spółka jest specyficznym tworem, właściwie na samym początku nie potrzebowałem go w ogóle – to ja miałem kasę, to ja miałem mnóstwo doświadczenia, ale chciałem mieć przy sobie kogoś, komu mógłbym ufać, kogoś równie pracowitego jak ja, kogoś, kto by mnie zastąpił, jakby co. Barcz był w porządku. Barcz był moim kumplem z roku, byliśmy w jednej grupie i pomagaliśmy sobie. Właściwie to ja mu pomagałem, bo jego nie było stać czasem nawet na drugie śniadanie. Imprezowaliśmy razem na studiach, spaliśmy z tymi samymi dziewczynami i nie mieliśmy o to do siebie pretensji, bo nie kochaliśmy ich, tylko po prostu je zaliczaliśmy. Raz on był pierwszy, a raz ja, i nie ma tu mowy o żadnych seksualnych ekscesach, po prostu odstępowaliśmy je sobie po jakimś czasie, a potem dzieliliśmy się wrażeniami. Lubiliśmy tę samą muzykę, tych samych projektantów; zabrałem go kiedyś do Francji i Hiszpanii śladami realizacji naszego ulubionego wtedy architekta Santiaga Callatravy. Byliśmy i jesteśmy przyjaciółmi tak bliskimi, jak tylko mogą być przyjaciele. Dlatego wziąłem go do spółki. Był naturalnym kandydatem, choć był goły jak święty turecki. To mi nie przeszkadzało. Ja miałem kasę. Moi starzy mieli. To ja założyłem firmę i wpłaciłem kapitał założycielski, to ja kupiłem lokal pod biuro, wziąłem w leasing plotery i sprzęt komputerowy, kupiłem oprogramowanie na wszystkie stanowiska; CAD-y i te do renderingów i wizualizacji. To ja zrobiłem Barcza kimś, to mnie tak wiele zawdzięczał, choć i ja wiele zawdzięczałem jemu. I żeby go teraz ratować, mogłem spółkę tak zakończyć, by Barcza to nie zabolało, nie zabolało finansowo, może tylko trochę zabolałaby go godność. Ale ocalałby. Barcz miał jeszcze szansę. Miał jeszcze szansę, żeby z tego szamba, w które wdepnęliśmy, wyjść, otrząsnąć buty z poprzylepianych do nich drobin gówna i żyć dalej, pracować dalej. Założyć swoją firmę, wygrywać następne konkursy, tym razem mając koło siebie lepszego prawnika. I lepszego wspólnika. Jestem to Barczowi winny. Czuję się winny. I to nie tylko z powodu konkursu.
W końcu posuwałem mu żonę.
Widzę jak konduktor otwiera szafkę sterowniczą na końcu wagonu. Światło przygasa i robi się cudownie, zaraz jednak na powrót wszystkie lampy jarzą się bolesną dla oczu bielą. Po chwili światło gaśnie całkiem i robi się ciemno. To też jest miłe, miłe dla oczu, lecz nie trwa długo. Cała procedura powtarza się kilka razy, a kończy się tym, że światło zostaje, jak było. Konduktor spogląda na mnie przeciągle przez prawie całą długość wagonu i widząc, że go obserwuję, daje mi czytelny znak, wzruszając ramionami. „Próbowałem”.
Próbował. To też się liczy. Ja nie próbowałem, choć mogłem. Może gdybym próbował, chociaż odrobinę próbował, to wszystko potoczyłoby się inaczej i nie byłoby mnie tutaj?
Przez jakiś czas trwamy z Kurczykiem w milczeniu, zatopieni we własnych myślach. Słyszę cichą rozmowę dobiegającą skądś z przodu. Ładna dziewczyna, czarnowłosa Kriss de Valnor, rozmawia z kędzierzawym mężczyzną. Słyszę jej ciepły, choć nieco napięty głos i jego wschodni akcent, kiedy nieporadnie wysławia się po polsku. Słyszę, że mężczyzna jest Ukraińcem i pracuje w Polsce na budowie. Jego głos też jest przyjemny, brzmi w nim jakaś nieśmiałość, dziewczynie wyraźnie się to podoba, to też mogę usłyszeć z kolei w jej głosie. Oba głosy cichną po chwili, oba miłe, ten nieśmiały i ten zalotny choć nieco napięty, odpływają ode mnie gdzieś daleko. Próbuję zasnąć. Jak zwykle bez skutku. Pociąg tymczasem przecina noc, wbija się w nią, rozdziera czołem lokomotywy, robi to, co ja chciałem zrobić w swoich snach o własnym grobie, a czego zrobić nie byłem w stanie. Drzeć mrok na kawałki albo drążyć w nim tunel, który prowadził do światła. Z drugiej strony tunel, który drążył „Bogusław XIV” w mroku nocy prowadził mnie konsekwentnie do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, a więc do zguby.
Cóż... Jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu.
Słyszę czyjś podniesiony głos. Spoglądam ponad oparciem fotela i widzę Turwida, który zawzięcie peroruje coś swojemu koledze, używając środków ekspresji w postaci własnych rąk. Macha nimi jak przewodnik autokarowej wycieczki Orbisu usiłujący porozumieć się z enerdowskim celnikiem.
Jacek Turwid jest wysokim, szczupłym mężczyzną o dystyngowanych ruchach. Przypomina nieco rzymskiego cesarza z alabastrowych popiersi wystawianych w muzeach: ma prosty nos i gęste brwi wędrujące w zależności od stanu emocjonalnego po wysokim, arystokratycznym czole. Wędrują między oczami a kępką włosów nad czołem, sterczącą niczym wyspa trzcin na spokojnych wodach łysiny. Reszta włosów, która pozostała po bokach głowy, jest sczesana do przodu jak u Napoleona i sterczy na boki niczym srebrzyste liście wawrzynu wieńczące skronie Juliusza Cezara. Zamiast szalika Turwid na szyi ma bordową apaszkę wystającą spod kołnierzyka rozpiętej i rozchełstanej koszuli w kolorze antracytu. Odwraca się nagle i nasze spojrzenia spotykają się na moment. Siadam, chowając się za oparciem i udaję, że nic się nie stało. Po chwili znów dyskretnie wyglądam, tym razem z boku fotela. Turwid rozgląda się po wagonie. Kiedy widzę, że rusza w naszym kierunku, delikatnie trącam Kurczyka łokciem, żeby zdążył się przygotować. Tak to jest, kiedy krzyżujesz spojrzenia z jakimś chujem skończonym.
Kiedy krzyżujesz z kimś takim spojrzenia, w końcu dochodzi do konfrontacji.
– Zobaczcie, panowie, coś dziwnego dzieje się za oknem – Turwid dociera do nas, pochyla się i wskazuje szybę.
Spowija mnie zapach wody toaletowej. Jest tak intensywny, że zaczynam zastanawiać się, co miał maskować. Odwracamy z Kurczykiem głowy w prawo, jak na komendę. Widzimy swoje odbicia w czarnej tafli szyby.
– Co dziwnego? – pytam Turwida, ignorując kręcenie w nosie.
– No, niech panowie spojrzą.
– Jest ciemno – zauważa Kurczyk. – A w wagonie pali się światło, więc nic nie widać.
– Trzeba przyłożyć nos do szyby i osłonić twarz dłońmi – niecierpliwi się Turwid, wywracając oczami. – Dzieckiem nigdy pan nie był czy co?
– Może po prostu niech pan nam wyjaśni, o co chodzi – proponuję, a Kurczyk przytakuje mi skinieniem głowy.
Chyba obaj nie mamy ochoty na przepychanie się przy oknie. Turwid wzdycha. Robi to teatralnie, jakby stał na deskach sceny, a nie w wąskim przejściu w wagonie kolejowym. Zamyka oczy, otwiera je, wbija wzrok w okno, a potem opuszcza go, patrząc na nas z wysokości swojego metra osiemdziesięciu wzrostu. Prawie jak ze sceny na pierwszy rząd widzów. Ale taki wzrok mają zwykle średniej klasy aktorzy chałturzący w jednoaktówkach o komediowym zabarwieniu i to przed widownią składającą się ze spędzonej ze szkół młodzieży zainteresowanej sztuką mniej więcej tak, jak my z Kurczykiem jesteśmy zainteresowani Turwidem.
Czyli niemal wcale.
– O gwiazdy chodzi – mówi Turwid.
Nie, on nie mówi. On tako rzecze.
– Co dziwnego jest w gwiazdach? – dziwię się.
– W tych akurat jest – Turwid pokazuje okno, a sygnet na jego palcu miga krótkim, białym blaskiem odbitego światła niczym spalający się na tle nieboskłonu meteor. – Tam, za oknem, jest Krzyż Południa.
– Słucham?
– Krzyż Południa.