Kristin Hannah

Firefly Lane (edycja filmowa)


Скачать книгу

sztruksowe dzwony, brudną marszczoną bluzkę i z potarganą szopą brązowych włosów wydawała się chuda jak szczapa.

      Tully nic nie mogła poradzić na ukłucie radości w sercu. Nareszcie nie była sama. Chmura może i jest trochę stuknięta, ale w trudnej chwili się pojawiła. Tully podbiegła do niej z uśmiechem. Była gotowa wybaczyć matce te wszystkie stracone lata i te wszystkie porzucenia. Ważne było to, że jest tutaj teraz, gdy Tully jej najbardziej potrzebuje.

      – Dzięki Bogu, że jesteś – powiedziała, zatrzymując się zdyszana. – Wiedziałaś, że cię potrzebuję.

      Jej matka ruszyła ku niej i parsknęła śmiechem, gdy się potknęła i o mało nie upadła.

      – Jesteś pięknym duchem, Tully. Potrzebujesz jedynie powietrza i wolności.

      Tully poczuła ciężar w żołądku.

      – Nie znowu – poprosiła z błaganiem w oczach. – Proszę…

      – Zawsze. – W głosie Chmury zabrzmiała jakaś twardość, ostrość która zadawała kłam jej szklistemu wzrokowi.

      – Jestem twoim dzieckiem i potrzebuję cię. W przeciwnym razie zostanę sama. – Tully zdawała sobie sprawę z tego, że szepcze, ale nie potrafiła nadać swojemu głosowi brzmienia.

      Chmura zrobiła chwiejny krok naprzód. Smutek w jej oczach był ewidentny, ale Tully to nie obchodziło. Pseudoemocje jej matki wznosiły się i opadały niczym słońce w Seattle.

      – Spójrz na mnie, Tully.

      – Patrzę.

      – Nie. Spójrz. Nie mogę ci pomóc.

      – Ale ja cię potrzebuję.

      – I na tym polega cała tragedia – odparła jej matka, zaciągając się papierosem i wydmuchując po chwili dym.

      – Dlaczego? – zapytała Tully. Chciała dodać: „Nie kochasz mnie?”, ale zanim zdołała przekuć ból w słowa, pogrzeb się skończył i ubrani na czarno ludzie wysypali się na parking. Tully spojrzała w bok, by jej łzy zdążyły obeschnąć. Gdy się z powrotem odwróciła, matki już nie było.

      Kobieta z opieki społecznej była sztywna jak kołek. Starała się mówić to, co trzeba, ale Tully zauważyła, że stojąc w korytarzu przed jej pokojem, co chwila zerka na zegarek.

      – Nadal nie rozumiem, dlaczego miałabym się pakować. Mam prawie osiemnaście lat. Ten dom nie jest obciążony hipoteką. Wiem, bo przez cały rok to ja płaciłam rachunki. Jestem wystarczająco dorosła, żeby mieszkać sama.

      – Prawnicy na nas czekają – odpowiedziała krótko kobieta. – Jesteś gotowa?

      Tully schowała do walizki plik listów od Kate, zamknęła wieko i zatrzasnęła zamki. Nie była w stanie wypowiedzieć słów „Jestem gotowa”, więc chwyciła walizkę, a potem zarzuciła sobie na ramię sznurkową torbę.

      – Chyba tak.

      – To dobrze – odpowiedziała kobieta, odwracając się szybko i ruszając ku schodom.

      Tully z wahaniem obrzuciła swój pokój ostatnim spojrzeniem, widząc nagle rzeczy, których nie dostrzegała przez lata: marszczoną lawendową kapę na dużym białym łóżku, rząd plastikowych koników – teraz pokrytych kurzem – ustawionych na parapecie, gadającą lalkę pani Beasley na komodzie i szkatułkę na biżuterię Miss America z różową primabaleriną.

      Babcia urządziła ten pokój dla małej dziewczynki, którą porzucono w tym domu wiele lat temu. Wszystkie drobiazgi zostały starannie dobrane, lecz teraz pozostawały w cieniu wraz ze wspomnieniami, które wywoływały. Tully zaczęła się zastanawiać, kiedy będzie w stanie pomyśleć o babci bez łez.

      Zamknęła za sobą drzwi i poszła za pracownicą opieki społecznej przez cichy teraz dom, po schodach i na zewnątrz, na ulicę, gdzie stał poobijany żółty ford pinto.

      – Połóż walizkę z tyłu.

      Tully zrobiła to i usiadła na miejscu pasażera.

      Gdy kobieta włączyła silnik, z głośników huknęła muzyka. To było Don’t Give Up on Us Davida Soula. Natychmiast ściszyła, mamrocząc przeprosiny.

      Tully uznała, że za każdą piosenkę należałyby się przeprosiny, więc tylko wzruszyła ramionami i spojrzała przez okno.

      – Przykro mi z powodu twojej babci, bo chyba jeszcze tego nie powiedziałam.

      Dziewczyna wpatrywała się w swoje dziwne odbicie w szybie. Jej twarz wyglądała w niej jak negatyw, pozbawiony kolorów, nierzeczywisty. Tak naprawdę tak właśnie Tully się czuła.

      – Wszyscy twierdzą, że była wyjątkową kobietą.

      Tully nie reagowała. I tak raczej nie wydobyłaby z siebie głosu. Od spotkania z matką była w środku wyschnięta. Pusta.

      – No i jesteśmy.

      Zaparkowały przed dobrze utrzymanym domem w stylu wiktoriańskim w centrum Ballard. Ręcznie namalowana tabliczka na froncie głosiła: KANCELARIA ADWOKACKA BAKER I MONTGOMERY.

      Minęła chwila, zanim Tully wysiadła z samochodu. Gdy już znalazła się na zewnątrz, powitał ją łagodny, pełen zrozumienia uśmiech kobiety.

      – Nie musisz brać walizki.

      – Wolałabym to zrobić, dziękuję.

      Jeśli Tully była pewna czegokolwiek, to tego, jak ważny jest spakowany bagaż.

      Kobieta skinęła głową i ruszyła pierwsza poprzerastaną trawą betonową ścieżką ku białemu frontowi domu. W przesadnie uroczym holu Tully zajęła miejsce blisko pustego biurka recepcjonistki. Tapety na ścianach zdobiły słodkie rysunki wielkookich dzieci. Punktualnie o szesnastej pulchny mężczyzna z łysiną i okularami w rogowych oprawkach wyszedł, by je przywitać.

      – Witaj, Tallulah. Jestem Elmer Baker, prawnik twojej babci, pani Hart.

      Tully przeszła za nim do małego gabinetu na piętrze z dwoma tapicerowanymi krzesłami i antycznym mahoniowym biurkiem zasypanym żółtymi prawniczymi notatnikami. W rogu stał wiatrak, który brzęczał i terkotał, posyłając ciepłe powietrze w kierunku drzwi. Pracownica opieki społecznej usiadła przy oknie.

      – Proszę, proszę. Siadaj – powiedział prawnik, przechodząc do swojego fotela za eleganckim biurkiem. – Posłuchaj, Tallulah…

      – Tully – powiedziała cicho.

      – Słusznie. Pamiętam, że Ima mówiła, że wolisz Tully. – Oparł łokcie na biurku i pochylił się do przodu. Jego owadzie oczy migotały za grubymi szkłami powiększającymi okularów. – Jak wiesz, twoja matka odmówiła wzięcia cię pod swoją opiekę.

      Tully potrzebowała wszystkich sił, żeby skinąć głową, choć zeszłej nocy przećwiczyła cały monolog o tym, że powinni jej pozwolić mieszkać samej. Ale teraz, tutaj czuła się mała i o wiele za młoda.

      – Przykro mi – dodał łagodnym głosem, a ona aż się wzdrygnęła. Zaczęła nienawidzić tego głupiego, bezużytecznego zwrotu.

      – Tak – odpowiedziała, zaciskając dłonie w pięści.

      – Panna Gulligan znalazła dla ciebie cudowną rodzinę. Będziesz jednym z kilkorga nastolatków pod ich opieką. Wspaniała wiadomość jest taka, że będziesz mogła dalej się uczyć w tej samej szkole. Myślę, że będziesz tym zachwycona.

      – Wniebowzięta.

      Pan Baker wydawał się zaskoczony jej reakcją.

      – Oczywiście. Przejdźmy do kwestii spadku. Ima zostawiła cały swój majątek – oba domy, samochód, konta bankowe i akcje – tobie. Wydała