wszechstronnego umacniania wiary w Jezusa Chrystusa na ziemiach tak szczególnie umiłowanych przez Niego, bośmy tu, w Rzeczypospolitej, najwierniejsi z Jego stajni, najbardziej oddani Mu sercem…
Teraz biskup Sołtyk zupełnie nie wie, jak przejść do rzeczy. Najpierw chciał całą sprawę potraktować ogólnie – nie spodziewał się wyraźnej prośby o raport, i to od nuncjusza. Dziwi się temu, bo nuncjusz wszędzie ma swoich szpiegów i choć sam swojego dużego włoskiego nosa nigdzie nie wściubia, to wysługuje się nosami innych, gorliwych.
Sekretarz czeka z uniesionym piórem, na którego koniuszku już gromadzi się spora kropla. Ale człowiek ten, bardzo doświadczony, zna dobrze zwyczaje kropel atramentu, i czeka do końca, by dopiero w ostatniej chwili strząsnąć ją z powrotem do kałamarza.
Jakże to opisać, myśli biskup Sołtyk i przychodzą mu do głowy jakieś zgrabne zdania typu: „Świat jest pielgrzymowaniem bardzo niebezpiecznym dla tych, którzy wzdychają do wieczności”, co ukazałoby tę niewygodną i męczącą sytuację biskupa, który musi się teraz tłumaczyć z uczynków swoich, słusznych, acz przykrych, podczas gdy powinien swoje myśli oddawać modlitwie i duchowym potrzebom swej owczarni. Jak zacząć? Może od znalezienia dziecka i że działo się to pod Żytomierzem, we wsi Markowej Wolicy, tego właśnie roku, niedawno.
– Studziński, czy tak?
Sekretarz kiwa głową i dodaje jeszcze imię chłopca: Stefan. W końcu znalazł się, ale jako martwe ciało, posiniaczone i pełne ran, jakby kłutych. W krzakach przy trakcie.
Teraz biskup skupia się w sobie. Zaczyna dyktować:
…chłopi, znalazłszy dziecię, nieśli je do cerkwi, przechodząc koło tej karczmy, w której umęczone być musiało. Krew się z boku lewego z najpierwszej rany puściła, i tak z tego, jako i innych na Żydów suspicji, zaraz wzięto w tej wsi dwóch Żydów karczmarzów i ich żony, którzy się do wszystkiego przyznali i innych powołali. Sprawa wynikła więc sama z siebie, dzięki boskiej sprawiedliwości.
Dano mi natychmiast znać o całej sprawie i nie omieszkałem się wdać w nią z wszelką usilnością, i już in crastinum[4] kazałem dyspozytorom dóbr okolicznych i panom wydać innych winnych, a gdy ci się okazali opieszałymi, sam po tych dobrach jeździć jąłem i perswadować Imościom aresztowanie. Tak zaaresztowano trzydziestu jeden mężczyzn i dwie kobiety, i sprowadziwszy ich okutych w kajdany do Żytomierza, osadzono w dołach specjalnie na ten cel wykopanych. Po wyprowadzeniu inkwizycji odesłałem oskarżonych do sądu grodzkiego. Sąd dla zupełniejszego złośliwych morderców aktu niegodziwego docieczenia postanowił przystąpić do badania strictissime stawionych przed nim Żydów, a to tem bardziej że niektórzy zmieniali swe zeznania, uczynione przed sądem konsystorskim, oraz zbijali obciążające ich świadectwa chrześcijan. Brano tedy oskarżonych na tortury i przez mistrza świętej sprawiedliwości po trzykroć przypaleniem potraktowani byli. Z tych korporalnych konfessat okazało się rychło, iż Jankiel i Ela, arendarze karczmy w Markowej Wolicy, namówieni przez Szmajera, rabina z Pawlaczy, schwycili jakoby to dziecię, uprowadzili je do karczmy, spoili wódką, poczem rabin scyzorykiem lewy bok przebił. Potem zaś w książkach swe modlitwy czytali, a inni Żydzi ćwieczkami i wielkimi szpilkami kłuli i ze wszystkich żył krew niewinną wyciskali do miski, którą to krwią rabin obdzielił obecnych, we flaszeczki im rozlewając.
Biskup robi teraz przerwę w dyktowaniu i każe sobie podać odrobinę węgrzyna, który mu zawsze na krew dobrze robi. To nic, że na pusty żołądek. Czuje też, że czas śniadania zamieni się zaraz w czas obiadowania, a on zaczyna się robić głodny. A więc i zły. Cóż począć. List musi pójść dzisiaj. Dyktuje więc dalej:
Gdy więc oskarżyciel w sprawie nieletniego Stefana, opisując jego dolenda fata[5], według procedury złożył z siedmioma świadkami przysięgę, iż rzeczeni Żydzi śmierci i krwi wylania dzieciątka są przyczyną, sąd skazał ich na śmierć okrutną.
Siedmiu motorów tej zbrodni i hersztów tego pogańskiego okrucieństwa miał mistrz z rynku od pręgierza z miasta Żytomierza z okręconymi konopiami i oblanymi smołą obiema rękami, zapaliwszy, prowadzić przez miasto pod szubienice. Tam z każdego po trzy pasy drzeć, potem ćwiartować, głowy na pal powbijać, ćwierci porozwieszać. Sześciu skazano na ćwiartowanie, jednego zaś – jako że do wiary katolickiej świętej z żoną i dziećmi w ostatniej chwili przystąpił, skazano na lżejszą karę, aby był tylko ścięty. Pozostałych uniewinniono. Sukcesorowie skazanych na śmierć mieli zapłacić ojcu ofiary 1000 złotych polskich pod karą banicji wiecznej.
Spośród pierwszych siedmiu – jednemu udało się zbiec, drugi zaś chrzest przyjął i wraz ze skazanym na ścięcie został przeze mnie od śmierci wyproszony.
Na reszcie wyrok został sprawiedliwie wykonany. Trzech winnych w złości swej zatwardziałych poćwiartowano, trzem zaś, którzy się ochrzcili, karę zamieniono na ścięcie i ich ciała sam z licznym klerem odprowadziłem na cmentarz katolicki.
Na drugi dzień odprawiłem ceremonię chrztu świętego trzynastu Żydów i Żydówek, dla zamęczonego zaś dziecięcia kazałem przygotować epitupticum, a święte ciało niewiniątka i męczennika z całą solennością kazałem pogrzebać w katedralnych grobach.
Ista scienda saris, strasznych, acz ze wszech miar koniecznych dla ukarania sprawców tak haniebnego czynu. Ufam, że Jego Ekscelencja w tych wyjaśnieniach znajdzie wszystko, co pragnął wiedzieć, i uśmierzy to Jego wyrażony w liście niepokój, żeśmy coś tutaj przeciw Kościołowi, Matce Naszej Świętej uczynili.
Zelik
Ten, który uciekł, po prostu zeskoczył z wozu, którym ich, skrępowanych, wieziono do aresztu na tortury. Okazało się to nietrudne, bo związano ich byle jak. Los czternaściorga więźniów, w tym dwóch kobiet, był właściwie przesądzony, uważano ich za prawie martwych i nikomu nie przyszło do głowy, że mogliby próbować zbiec. Wóz konwojowany przez oddział konnych tuż przed Żytomierzem wjechał na milę w las. Tam właśnie uciekł Zelik. Wysupłał jakoś dłonie z postronka, wyczekał na właściwy moment, a gdy znaleźli się najbliżej zarośli, jednym susem zeskoczył z wozu i zniknął w lesie. Wszyscy pozostali więźniowie siedzieli cicho ze spuszczonymi głowami, jakby celebrując własną bliską śmierć, strażnicy zaś nie od razu zorientowali się, co zaszło.
Ojciec Zelika, ten sam, który pożyczał pieniądze Sołtykowi, zamknął oczy i zaczął się modlić. Zelik, kiedy jego stopa dotykała już poszycia lasu, obejrzał się za siebie i dobrze zapamiętał ten widok: zgarbiony starzec, stare małżeństwo siedzące blisko siebie, ich ramiona dotykają się, młoda dziewczyna, dwóch sąsiadów ojca z białymi brodami kontrastującymi z czernią płaszczy, biało-czarna plama tałesu. Tylko ojciec patrzy na niego spokojnie, jakby to wszystko wiedział od początku.
Teraz Zelik wędruje. Czyni to tylko w nocy. Za dnia śpi; kładzie się o świcie, kiedy ptaki robią największy hałas, i wstaje o zmierzchu. Idzie, idzie – nigdy drogą, ale zawsze obok, zaroślami, próbując omijać odkryte połacie. A jeśli już musi przejść przez otwartą przestrzeń, stara się, żeby rosło na niej choć zboże, bo jeszcze nie wszystko zebrano z pól. W czasie tej wędrówki prawie nie je – niekiedy tylko jabłka, gorzkie ulęgałki – ale też nie czuje głodu. Wciąż drży, tyleż ze strachu, co z oburzenia i gniewu, ręce mu drżą i nogi i ściska go w brzuchu, we wnętrznościach, dlatego czasem wymiotuje żółcią, spluwając potem długo ze wstrętem. Zdarzyło się kilka nocy bardzo jasnych z powodu pełnego, zadowolonego z siebie Księżyca. Widział wtedy z daleka stado wilków, słyszał ich wycie. Przyglądały mu się stada saren – zdziwione, spokojnie sunęły za nim wzrokiem. Dostrzegł go też jakiś wędrowny dziad ślepy na jedno oko, brudny i kudłaty; ten przeraził się go nie na żarty, przeżegnał