butelka z atramentem, piasek w zamykanym pudełku, zapas piór i nożyk do ich ostrzenia. Nachman wiele nie potrzebuje, siada na ziemi, rozkłada skrzyneczkę, która zamienia się w niski turecki stolik, i jest gotowy do pisania.
Od kiedy jednak zaczął towarzyszyć Jakubowi, coraz częściej spotyka go niezadowolony, karcący wzrok. Jakub nie lubi skrzypienia pióra. Kiedyś zajrzał mu przez ramię. Dobrze, że Nachman akurat robił rachunki. Jakub zażądał, żeby nie zapisywał tego, co on mówi. Nachman musiał go zapewnić, że tego nie zrobi. Lecz wciąż męczy go ta sprawa – dlaczego?
– Jak to jest? – zapytał go kiedyś. – Przecież śpiewamy: „Daj mi mowę, daj mi język i słowa, abym mógł powiedzieć prawdę o Tobie”. A to jest z Hemdat Yamim.
Jakub go skarcił:
– Nie bądź głupi. Jeśli kto chce zdobyć twierdzę, ten nie może tego dokonać samym gadaniem, słowem ulotnym, ale musi tam pójść z wojskiem. Tak i my musimy działać, a nie mówić. Mało się to nasi dziadowie nagadali, naślęczeli nad pismem? Cóż im pomogło to gadanie i co z tego wynikło? Lepiej widzieć oczyma, niż mówić słowami. Nie potrzeba nam mądrali. Jak cię zobaczę, że piszesz, dam ci w łeb, żeby cię otrzeźwić.
Nachman wie swoje. Główną jego pracą jest Żywot Najświętszego Szabtaja Cwi (oby jego imię było błogosławione!). Spisuje go dla porządku, ot, po prostu układa fakty, te znane i te mniej znane; niektóre koloryzuje, lecz to przecież nie grzech, a raczej zasługa – będzie się je lepiej pamiętać. Pod spodem, na dnie pudełka, ma jednak i inny pakunek – to karty zszyte własnoręcznie grubą dratwą. Ot, resztki. Pisze je w tajemnicy. Od czasu do czasu przerywa, gdyż męczy go, że ten, kto będzie to czytał, musi wiedzieć, kim jest ten, kto to pisał. Zawsze za literami stoi czyjaś ręka, zza zdań wychyla się czyjaś twarz. Przecież i spoza Tory wyłania się zaraz jakaś obecność, wielka, której prawdziwego imienia nie można napisać żadną, nawet pozłoconą i pogrubioną literą. A jednak Tora i cały świat składają się z imion Boga. Każde słowo jest jego imieniem, każda rzecz. Tora jest utkana z imion Boga jak wielka tkanina Ariga, choć jak jest zapisane w Księdze Hioba: „Żaden śmiertelnik nie zna jej porządku”. Nikt nie wie, co jest osnową, a co wątkiem, jaki wzór widać na prawej stronie i jak ma się on do wzoru, który znajduje się na lewej.
Rabbi Eleazar, bardzo mądry kabalista, domyślił się już dawno temu, że części Tory zostały nam podane w niewłaściwej kolejności. Bo gdyby je podano tak, jak mają być, każdy, poznając jej porządek, natychmiast stałby się nieśmiertelny i sam umiałby ożywiać zmarłych i czynić cuda. Dlatego – żeby utrzymać porządek tego świata – fragmenty owe pomieszano. Nie pytaj kto. Jeszcze nie czas. Tylko Święty potrafi je ustawić we właściwym porządku.
Nachman widzi, jak zza jego Żywota Najświętszego Szabtaja Cwi, z pakietu kartek zszytych dratwą, wyłania się on sam, Nachman Samuel ben Lewi z Buska. Widzi swą postać: drobny, niewysoki, nijaki, wiecznie w drodze. I siebie samego zapisuje. A nazwał te zapiski resztkami, strużynami po innych, ważniejszych pracach. Okruchy – oto czym jest nasze życie. Jego pisanie na wieku skrzyneczki ułożonej na kolanach, w podróżnym kurzu i niewygodzie, jest w istocie tikkun, naprawą świata, cerowaniem dziur w tkaninie, pełnej nachodzących na siebie wzorów, zawijasów, splotów i szlaków. Właśnie tak należy traktować tę dziwaczną czynność. Jedni leczą ludzi, inni budują domy, jeszcze inni studiują księgi i przestawiają słowa, żeby znaleźć w nich właściwy sens. A Nachman pisze.
RESZTKI,
CZYLI O TYM, JAK ZE ZMĘCZENIA PODRÓŻĄ
POWSTAJE OPOWIEŚĆ.
PISANE PRZEZ NACHMANA SAMUELA BEN LEWIEGO, RABINA Z BUSKA
O TYM, SKĄD SIĘ WZIĄŁEM
Wiem, że nie jestem żadnym prorokiem ani nie ma we mnie Świętego Ducha. Nie mam władzy nad głosami, nie umiem przeniknąć czasu przyszłego. Moje pochodzenie jest marne i nic nie podnosi mnie z prochu. Jestem taki jak wielu i należę do tych, których macewy kruszeją najpierwsze. Lecz widzę też swoje zalety: nadaję się do handlu i do podróży, szybko liczę i mam dar do języków. Jestem urodzonym posłańcem.
Gdy byłem dzieckiem, moja mowa przypominała bębnienie deszczu o drewniany dach kuczkowych szałasów, dudnienie, terkot, w którym słowa stawały się nierozróżnialne. Na dodatek jakaś siła wewnątrz mnie nie mogła skończyć rozpoczętego zdania czy słowa, lecz musiała powtórzyć je kilka razy, pospiesznie, prawie bełkotliwie. Jąkałem się. Z rozpaczą widziałem, że nie rozumieją mnie moi rodzice i rodzeństwo. Ojciec walił mnie wtedy w ucho i syczał: „Mów wolniej!”. Więc musiałem próbować. Nauczyłem się niejako wychodzić z siebie i sam chwytać się za gardło, żeby powstrzymać owo terkotanie. Udawało mi się w końcu rozbić słowa na sylaby i rozwodnić je niczym zupę, tak jak robiła to matka z barszczem na drugi dzień, żeby go starczyło dla wszystkich. Ale za to byłem bystry. Z grzeczności czekałem na innych, aż skończą mówić, ale już wcześniej wiedziałem, co chcieli powiedzieć.
Mój ojciec był rabinem w Busku, tak samo i ja miałem się nim stać w przyszłości, choć na krótko. Prowadzili z matką karczmę na skraju bagien, niezbyt często odwiedzaną, dlatego żyli biednie. Nasza rodzina, tak ze strony matki, jak i ojca, przybyła na Podole z zachodu, z Lublina, a przedtem z krajów niemieckich, skąd została wygnana i ledwo uszła z życiem. Z tych czasów nie zostało jednak wiele opowieści, może tylko ta, która jako druga wprawiała mnie w stan dziecięcego lęku – o ogniu trawiącym książki.
Z dzieciństwa pamiętam jednak niewiele. Głównie matkę, której nie odstępowałem na krok, ciągle trzymając się jej spódnicy, przez co ojciec był na mnie zły i wieszczył, że stanę się maminsynkiem, fejgełe, zniewieściałym słabeuszem. Pamiętam plagę komarów, gdy miałem kilka lat, kiedy to wszystkie otwory domów zapychano szmatami i gliną, a ciała, ręce i twarze stawały się czerwone od pogryzień, jakbyśmy wszyscy dostali ospy. Małe ranki smarowano świeżą szałwią, a po wsiach krążyli wędrowni handlarze, którzy sprzedawali cudowny cuchnący płyn wydobywany z ziemi gdzieś w okolicach Drohobycza…
Tak się zaczyna niezbyt staranny rękopis Nachmana – sam autor lubi czytać te pierwsze strony. Czuje wtedy, jakby pewniej stąpał po ziemi, jakby mu nagle urosły stopy. Teraz wraca do obozu, bo zgłodniał, i dołącza do towarzyszy. Tureccy przewodnicy i tragarze wrócili właśnie z modłów i dokazują, szykując się do kolacji. Ormianie przed jedzeniem zamykają oczy i zamaszyście prawą ręką pieczętują swoje ciało krzyżem. Nachman z innymi Żydami modlą się krótko i pospiesznie. Są głodni. Poczekają z prawdziwą modlitwą do powrotu do domu. Siedzą w luźnych grupkach, każdy przy swoim towarze, przy swoim mule, ale dobrze się widzą. Gdy pierwszy głód zostaje zaspokojony, zaczynają rozmawiać, a w końcu żartować. Zmrok zapada nagle, w minutę jest ciemno i trzeba zapalić oliwne lampki.
Zatrzymał się raz u nas w karczmie, którą prowadziła głównie matka, jeden z gości przybyłych na polowanie u pana Jabłonowskiego. A ten to gość był znany jako pijak i okrutnik. Ponieważ było gorąco i duszno, a opary bagienne unosiły się nisko nad ziemią, jakaś księżna chciała natychmiast odpocząć. Dlatego naszą rodzinę wyrzucono na dwór, ale ja schowałem się za piecem i obserwowałem z wielkim przejęciem tę scenę, gdy piękna dama, z lokajami, damami i kamerdynerami, weszła do środka. Przepych, kolory, wzory i piękność tych ludzi zrobiły na mnie takie wrażenie, że dostałem wypieków i matka potem obawiała się o moje zdrowie. Gdy możni odjechali, matka szepnęła mi na ucho: „Mój mały osiołku, na tamtym świecie duksel będzie paliła u nas pescure”, co znaczyło, że w przyszłym życiu księżna będzie nam paliła w piecu.
Z jednej strony uradowało mnie to wielce, że gdzieś tam w górze, tam gdzie powstają codziennie plany świata, istnieje surowa sprawiedliwość. Z drugiej