z wyprawą handlową do Pragi i Brna.
I tu spotkałem Mordechaja ben Eliasza Margalita, zwanego przez wszystkich reb Mordke – niech imię tego dobrego człowieka będzie błogosławione. Był dla mnie drugim Besztem, ale też tym jedynym, ponieważ miałem go tylko dla siebie, on zaś, czując prawdopodobnie to samo co ja, przyjął mnie na swojego ucznia. Nie wiem, co mnie w nim tak bardzo pociągało – widocznie mają rację ci, którzy twierdzą, że dusze rozpoznają się natychmiast i lgną do siebie niewytłumaczalnie. Prawdą jest, że odłączyłem się od Szorów i postanowiłem zostać z nim, zapominając o mojej rodzinie, którą zostawiłem na Podolu.
Był on uczniem słynnego mędrca, Jonatana Eibeschütza, a ten z kolei – spadkobiercą najstarszych nauk.
Na początku jego teorie wydawały mi się mętne. Miałem wrażenie, że trwa w wiecznym uniesieniu, które sprawiało, że oddychał płytko, jakby się bał zaciągnąć ziemskim powietrzem; dopiero przefiltrowane przez fajkę, dawało życiu jako takie oparcie.
Lecz niezgłębiony jest umysł mędrca. W naszej podróży zupełnie zdałem się na niego; zawsze wiedział, kiedy wyruszyć i jaką drogą się udać, żebyśmy zostali podwiezieni wygodnie przez dobrych ludzi czy nakarmieni przez jakichś pielgrzymów. Jego pomysły na pierwszy rzut oka wydawały się niedorzeczne, lecz gdy się im poddawaliśmy, wychodziliśmy na tym dobrze.
Studiowaliśmy razem nocami, za dnia zaś pracowałem. Nieraz świt zastawał mnie nad księgami, a oczy zaczynały mi ropieć od ciągłego wysiłku. Rzeczy, które mi dawał do czytania Mordechaj, były tak nieprawdopodobne, że mój praktyczny jak do tej pory umysł podolskiego młodzieńca wierzgał jak koń, który zawsze chodził w kieracie, a którego teraz chcą zmienić w rumaka.
„Synu mój, dlaczego odrzucasz coś, czego nie spróbowałeś?”, zapytał Mordechaj, gdy właściwie byłem już zdecydowany wracać do Buska, by zatroszczyć się o własną rodzinę.
Powiedziałem więc do siebie, jak mniemałem wtedy, bardzo rozsądnie: On ma rację. Tu mogę tylko zyskać, a nie stracić. Poczekam zatem cierpliwie, aż znajdę w tym dla siebie coś dobrego.
Poddałem mu się więc, wynająłem mały pokoik za drewnianym przepierzeniem i żyłem skromnie, spędzając ranki na pracy w kantorze, a wieczory i noce na studiowaniu.
Nauczył mnie metody permutacji i kombinacji liter, a także mistyki liczb i innych „dróg Sefer Jecira”. Każdą z tych dróg kazał mi podążać dwa tygodnie, póki nie wyryła się w moim sercu jej forma. W ten sposób prowadził mnie przez bite cztery miesiące, a potem nagle kazał mi to wszystko „wymazać”.
Tego wieczoru obficie nabił ziołami moją fajkę i dał mi bardzo starą modlitwę, już nie wiadomo czyją, a która wkrótce stała się moim osobistym głosem. Brzmiała tak:
Moja dusza
nie pozwoli się zamknąć w więzieniu,
w klatce z żelaza czy w klatce z powietrza.
Moja dusza chce być jak statek na niebie
i granice ciała nie mogą jej zatrzymać.
I żadne mury jej nie uwiężą:
ani te, które zbudowano ludzkimi rękami,
ani mury grzeczności,
ani mury uprzejmości
czy dobrego wychowania.
Nie pochwycą jej szumne przemowy,
granice królestw,
wysokie urodzenie – Nic.
Dusza przelatuje nad tym wszystkim
z wielką łatwością,
jest ponad tym, co mieści się w słowach,
i poza tym, co się w ogóle w słowach nie mieści.
Jest poza przyjemnością i poza lękiem.
Przekracza tak samo to, co piękne i wzniosłe,
jak i to, co podłe i straszne.
Pomóż mi, dobry Boże, i spraw, by mnie życie nie raniło.
Daj mi zdolność mówienia, daj mi język i słowa,
a wtedy wypowiem prawdę
o Tobie.
MÓJ POWRÓT NA PODOLE I DZIWNA WIZJA
Jakiś czas potem wróciłem na Podole, gdzie po nagłej śmierci ojca dostałem urząd rabina w Busku. Leja przyjęła mnie z powrotem, a ja odwdzięczałem się jej za to wielką czułością. Umiała zorganizować całkiem dostatnie i spokojne życie. Mój mały synek Aron rósł i mężniał. Zajęty pracą i dbaniem o rodzinę, odsunąłem od siebie niepokój podróży i wszelką kabałę. Gmina była spora i podzielona na „naszych” i „tamtych”, a ja jako młody, niedoświadczony rabin miałem wiele zajęć i obowiązków.
Pewnej jednak zimowej nocy nie mogłem usnąć i czułem się bardzo dziwnie. Miałem przejmujące wrażenie, że wszystko wokół mnie nie jest prawdziwe, że jest sztuczne, jakby świat został namalowany ręką sprawnego malarza na kawałkach płótna rozwieszonych wokół. Albo inaczej: jakby to wszystko wokół zostało w y m y ś l o n e i jakimś cudem nabrało pozornego kształtu.
Już kilka razy przedtem, gdym pracował z reb Mordkem, pojawiało się to męczące i budzące lęk wrażenie, lecz tym razem było tak dojmujące, że zacząłem się bać, jak wtedy, kiedy byłem mały. Poczułem się nagle uwięziony, jak ktoś wrzucony do lochu, w którym za chwilę zabraknie powietrza.
Wstałem drżący, podłożyłem do pieca, wyciągnąłem na stół księgi, które otrzymałem od reb Mordkego i przypomniawszy sobie, czego on mnie uczył, jąłem łączyć ze sobą litery i medytować nad nimi metodą filozoficzną mojego mistrza. Sądziłem, że to zajmie mi umysł i lęk minie. Tak spędziłem czas do rana, a potem udałem się do swoich zwykłych zadań. I znowu następnej nocy robiłem to samo do trzeciej nad ranem. Leja niepokoiła się moim zachowaniem, wstawała ze mną, delikatnie uwalniała się od rączek rozespanego synka i patrzyła przez ramię, co robię. Zawsze wtedy widziałem na jej twarzy dezaprobatę, lecz to nie mogło mnie powstrzymać. Była bardzo pobożna, nie uznawała żadnych kabał, z podejrzliwością podchodziła też do szabtajskich rytuałów.
Tej trzeciej dziwnej nocy byłem już tak zmęczony, że po dwunastej zdrzemnąłem się trochę z piórem w dłoni i papierem na kolanach. Gdy się ocknąłem, ujrzałem, że gaśnie świeca, więc wstałem, żeby wziąć nową. Zobaczyłem jednak, że światło nie znika, mimo że świeca zgasła! Wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że to j a ś w i e c ę, że ze mnie bije ta poświata, która wypełnia całą izbę. Powiedziałem do siebie głośno: „Nie wierzę w to”, ale światło nie gasło. Zapytałem więc na głos: „Jak to możliwe?”, lecz oczywiście nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Uderzyłem się jeszcze w twarz i poszczypałem w policzek, ale nic się nie zmieniło. Siedziałem tak do rana, z rękami opuszczonymi, zmęczony, z pustką w głowie – i świeciłem! Aż o świcie światło przygasło i w końcu zniknęło.
I tej nocy zobaczyłem świat zupełnie inaczej, niż widziałem go dotąd – oświetlony popielatym słońcem, mały, marny, kaleki. Ciemność rodziła się w każdym zakamarku, w każdej dziurze. Po świecie tym przetaczały się wojny i zarazy, wylewały w nim rzeki i drżała ziemia. Każdy człowiek wydawał się tak kruchą istotą, że przypominał najmniejszą rzęsę z powieki, pyłek kwiatu. Zrozumiałem wtedy, że życie ludzkie składa się z cierpienia, że to jest właściwa substancja świata. Wszystko krzyczało z bólu. A potem zobaczyłem jeszcze przyszłość, bo świat się zmieniał, znikały lasy i na ich miejsce wyrastały miasta, i działy się inne niezrozumiałe dla mnie rzeczy, lecz i tam nie było żadnej nadziei i następowały takie wydarzenia, których nawet nie mogłem pojąć, bo przekraczały moją zdolność rozumienia. Obezwładniło