jak komórki w plastrze miodu. I wie, że jest w nich mnóstwo przejść, korytarzy, zakamarków, gdzie stoją wózki z nierozładowanym drzewem. I są podwórka ogrodzone niskimi płotkami, na których za dnia grzeją się w słońcu gliniane garnki. Stamtąd zaś prowadzą przejścia na inne podwórka, malutkie, tak że się ledwo w nich można obrócić, z trojgiem drzwi, a każde do innego domu. Wyżej zaś są stryszki łączące te domki górą, a w nich pełno gołębi, które odmierzają czas warstwami odchodów – żywe zegary. W ogródkach wielkości rozłożonej na ziemi kapoty zwija się z wysiłkiem kapusta, marchew pazurami trzyma się grządki. Szkoda w nich miejsca na kwiaty, więc można pozwolić sobie tylko na malwy – one rosną w górę; teraz, w październiku, badyle po malwach wydają się podpierać dom. Pod płotami wzdłuż uliczek rozrasta się śmietnik, przy którym wartują koty i zdziczałe psy. Ciągnie się on przez całe miasteczko, wzdłuż ulic, przez sady i miedze aż do rzeki, gdzie kobiety pracowicie piorą wszystkie brudy tego osiedla.
– Potrzebujemy kogoś, kto nas wesprze we wszystkim, kto nas podtrzyma. Nie rabina, nie mędrca, nie bogacza, nie wojownika. Potrzebujemy mocarza, który wygląda na słabeusza, kogoś bez lęku. On nas stąd wyprowadzi – mówi Elisza Szor, obciągając ciężkie wełniane poły płaszcza. – Znasz takiego?
– Dokąd? Dokąd mielibyśmy iść? – pyta Nachman. – Do Ziemi Izraela?
Elisza odwraca się i rusza z powrotem. Nachmana dolatuje przez chwilę jego zapach, stary Szor pachnie niedosuszonym tytoniem.
– Do świata. – Elisza Szor robi ruch ręką, jakby pokazywał jakąś przestrzeń nad nimi, nad dachami Rohatyna.
Gdy są już w środku, Elisza Szor mówi:
– Nachman, ty go tu sprowadź. Tego Jakuba.
Szkoła Isochara i kim właściwie jest Bóg.
Dalsza opowieść Nachmana ben Lewiego z Buska
Smyrna wie, że grzeszy, że zwodzi, że oszukuje. W wąskich uliczkach dniem i nocą odbywa się tu handel; zawsze ktoś ma coś do sprzedania, zawsze ktoś chce coś kupić. Towary przechodzą z ręki do ręki, dłoń wyciąga się po monety, które nikną w głębokich kieszeniach płaszczy, w fałdach szerokich spodni. Woreczki, sakiewki, pudełka, torby, wszędzie dźwięczy moneta, każdy ma nadzieję, że się na transakcji wzbogaci. Na schodach przy meczetach siedzą ludzie zwani sarafami i trzymają na kolanach małe stoliki z rowkiem z boku, służącym do zsypywania odliczonych monet. Obok nich stoją worki ze srebrem i złotem tudzież każdą walutą, na jaką chciałby wymienić swój kapitał klient. Mają chyba wszystkie rodzaje pieniądza, jakie na świecie istnieją, znają na pamięć kursy wymiany; żadna mądra księga, żadna najlepsza mapa, nic tak nie przedstawi świata jak profile władców wybite w miedzi, srebrze i złocie, jak ich imiona. To stąd, z płaskich powierzchni monet sprawują rządy, patrząc srogo na własnych poddanych, jak pogańscy bogowie.
Tutaj uliczki tworzą zawiłą plątaninę, w której łatwo zgubi się ten, kto nie pilnuje drogi. Bogatsi mają tam swoje kramy i sklepy, ich magazyny zaś rozciągają się w głąb budynków i przechodzą w mieszkania, w których kupcy trzymają swoje rodziny i najcenniejszy towar. Uliczki często są zadaszone, przez co miasto przypomina prawdziwy labirynt i wiele razy przybyszom zdarzało się w nim pobłądzić, zanim weszli w rejony, które już poznali. Nie ma tu prawie roślin; tam gdzie nie stoi dom czy świątynia, ziemia jest wyschła i kamienista, pełna śmieci, gnijących odpadków, w których grzebią psy i ptaki, walcząc między sobą o każdy kąsek.
W Smyrnie jest pełno Żydów z Polski przybyłych a to za jałmużną, bo tam, skąd pochodzą, bieda, a to w sprawach handlowych, tych pomniejszych, liczonych na kilka sztuk złota, i całkiem dużych, na które nie starcza kufrów czy worków. Kręcą się, rozpytują, robią interesy i nie w głowie im powrót do domu. Żydzi smyrneńscy patrzą na nich z wyższością, nie znają ich języka i właściwie porozumiewają się z nimi po hebrajsku (kto potrafi) albo po turecku. Tych świeżo przybyłych rozpoznać można po cieplejszych ubiorach, przybrudzonych, obstrzępionych u dołu, często byle jakich – znać, że przemierzyły kawał świata. Teraz są rozchełstane, porozpinane, bo zbyt tu gorąco.
Niektórzy z bogatych kupców podolskich utrzymują tu swoich faktorów – ci obracają towarem, pożyczają pieniądze, dają gwarancje podróżne i trzymają cały interes pod nieobecność patrona.
Wielu z nich, najwięcej, to wyznawcy Szabtaja Cwi. Wcale tego nie ukrywają i jawnie sławią Mesjasza, nie obawiając się tu, w Turcji, żadnych prześladowań, sułtan bowiem toleruje różne religie, jeśli nie są głoszone zbyt nachalnie. Ci Żydzi są cokolwiek obyci z nowym miejscem, w wyglądzie swoim już sturczeni, swobodni w zachowaniu; inni, mniej pewni siebie, noszą się jeszcze po żydowsku, ale już z podolskich samodziałów wystaje coś obcego, kolorowego – a to jakaś ozdobna torba, a to broda modnie przycięta, a to tureckie buty z miękkiej skóry. Tak oto wiara przejawia się w ubiorze. Ale wiadomo też, że wielu tych, co to wyglądają jak najprawdziwsi Żydzi, też jest owładniętych szabtajskimi ideami.
Z nimi wszystkimi trzymają Nachman i reb Mordke, bo z nimi łatwiej się porozumieć i podobnymi oczami patrzą na ten wielki, barwny świat. Niedawno spotkali Nussena, który jak oni pochodzi z Podola i radzi sobie w Smyrnie lepiej niż ktokolwiek tutaj urodzony.
Nussen, który nie ma jednego oka, syn rymarza Arona ze Lwowa, skupuje barwione skóry, miękkie, delikatne, wytłaczane we wzory. Skóry te pakuje w paki, po czym organizuje ich transport na północ. Część zostawia w Bukareszcie, Widynie i Giurgiu, część wysyła dalej, do Polski. Do Lwowa dociera akurat tyle, żeby sprawnie działał zakład jego synów, którzy zrobią z nich okładki do ksiąg, portfele, sakiewki. Nussen jest ruchliwy i nerwowy, mówi szybko, kilkoma językami naraz. W nielicznych chwilach, kiedy się uśmiecha, odsłania równe, śnieżnobiałe zęby – widok to szczególny, wtedy jego twarz zmienia się w piękną. Zna tu każdego. Zręcznie porusza się między kramami, po wąskich uliczkach, wymija wózki i osły. Jego jedyna słabość to kobiety. Nie może się oprzeć żadnej, przez co ciągle popada w jakieś tarapaty, a i pieniędzy na powrót zaoszczędzić nie potrafi.
Dzięki Nussenowi reb Mordke i Nachman znajdują Isochara z Podhajec; prowadzi ich obu do niego, dumny, że zna mędrca osobiście.
Szkoła Isochara to piętrowy budynek w tureckiej dzielnicy, wąski i wysoki. Na środku chłodnego podwórka rośnie drzewko pomarańczowe, dalej jest ogród ze starymi oliwkami, w których cieniu nierzadko przesiadują bezpańskie psy. Przegania się je stamtąd, rzucając kamieniami. Wszystkie są żółte, jakby pochodziły z tej samej rodziny, od jednej psiej Ewy. Ruszają się z cienia niechętnie, ospale, patrząc na ludzi jak na swoje odwieczne utrapienie.
Wewnątrz jest chłodno i ciemnawo. Isochar wita się z reb Mordkem serdecznie, drży mu broda ze wzruszenia – dwaj starcy, lekko zgarbieni, trzymając się za ramiona, obchodzą się wkoło, jakby celebrowali taniec białych chmur, które w postaci bród zawisły im u warg. Drepczą wokół siebie, podobni, choć Isochar jest drobniejszy i bledszy, widać, że rzadko wychodzi na słońce.
Przybysze dostają pokój do spania w sam raz dla dwóch. Sława reb Mordkego przechodzi na Nachmana i traktują go tu z powagą i szacunkiem. Wreszcie może się wyspać na czystym, wygodnym posłaniu.
Na dole śpią młodzi adepci – na ziemi, pokotem, niemal jak u Beszta w Międzybożu. Kuchnia jest w podwórzu. Po wodę chodzi się z wielkimi konwiami do studni żydowskiej na drugie podwórko.
W izbie nauki zawsze gwar i hałas, jakby to był jakiś targ, tylko że handluje się tu czym innym. I nigdy nie jest jasne, kto jest nauczycielem, a kto uczniem. Uczyć się od młodych, niedoświadczonych i niepopsutych książkami – to zalecenie reb Mordkego. Isochar idzie jeszcze dalej: choć pozostaje osią owego przybytku i wokół niego wszystko się kręci, to jednak ten bet midrasz jest najważniejszym miejscem, działa niczym ul czy mrowisko, a jeżeli panuje tu jakaś królowa, to jest nią chyba tylko Mądrość.