daj się zwieść tej pozłocie, poskrob w nią paznokciem, zobacz, co jest pod spodem”, mawiał reb Mordke i ciągnął mnie na brudne podwórka, gdzie pokazywał mi zupełnie inny świat. Owrzodziałe, chore staruszki żebrzące przed bazarem; męskie prostytutki, wyniszczone od haszyszu i chore; biedne, byle jak sklecone lepianki na przedmieściach; stada parszywych psów grzebiące w śmieciach, pomiędzy ciałami padłych z głodu towarzyszy. To był świat bezmyślnego okrucieństwa i zła, w którym wszystko pędziło ku własnej zgubie, ku rozkładowi i śmierci.
„Świat wcale nie pochodzi od dobrego Boga – powiedział mi kiedyś reb Mordke, kiedy uznał, że już wystarczająco dużo widziałem. – Bóg stworzył to wszystko przez przypadek i odszedł. Oto jest wielka tajemnica. Mesjasz przyjdzie po cichu, gdy świat pogrążony będzie w największym mroku i największej biedzie, w złu i cierpieniu. Będzie potraktowany jak przestępca, tak przepowiadali prorocy”.
Tego wieczoru na skraju ogromnego wysypiska śmieci zaraz za miastem reb Mordke wyjął ze swej torby rękopis obszyty grubym suknem dla niepoznaki, żeby wyglądał niepozornie i żeby nikt się na niego nie połakomił. Wiedziałem, co to za księga, lecz Mordechaj nigdy mi nie zaproponował jej wspólnego czytania, a ja nie śmiałem go o to prosić, choć usychałem z ciekawości. Uznałem, że przyjdzie czas, gdy sam mi ją podsunie. I stało się. Poczułem wagę tej chwili, przeszedł mnie dreszcz i włosy stanęły mi dęba, gdy wszedłem wraz z księgą w krąg światła. Zacząłem czytać na głos z przejęciem.
To był traktat Wa-Avo ha-Jom el ha-Ajin – „I przyszedłem dzisiaj do źródła”, który napisał Eibeschütz, mistrz mojego reb Mordkego. I poczułem wtedy, że stałem się następnym ogniwem długiego łańcucha wtajemniczonych, który ciągnie się przez pokolenia, a zaczyna się jeszcze gdzieś przed Szabtajem, przed Abulafią, przed Szymonem bar Jochajem, przed, przed… w mroku czasów, i że ten łańcuch, choć czasami ginie w błocie, choć zarasta go trawa i zasypują gruzy wojen, to on i tak trwa i rośnie w przyszłość.
6
O obcym weselnym gościu
w białych pończochach i sandałach
Obcy, który wchodzi do izby, musi schylić głowę, więc pierwsze, co się rzuca w oczy, to nie jego twarz, lecz ubiór. Ma na sobie przybrudzony jasny płaszcz, jakich nie widuje się w Polsce, a na nogach ubłocone białe pończochy i sandały. Z ramienia zwisa mu torba z wyszywanej kolorowymi nićmi skóry. Na jego widok milkną rozmowy, dopiero gdy podnosi głowę i światło lampek wpełza na jego twarz, z izby słychać okrzyk:
– Nachman! Przecież to nasz Nachman!
Nie dla wszystkich to jasne, więc szepczą:
– Jaki Nachman, co za Nachman? Skąd? Rabin z Buska?
Prowadzą go od razu do Eliszy, gdzie siedzą starsi – rabbi Hirsz z Lanckorunia, rabbi Mosze z Podhajec, wielki kabalista, oraz Zalman Dobruszka z Prossnitz, i tam drzwi się za nimi zamykają.
Zaczyna się ruch wśród kobiet. Chaja z pomocnicami przygotowują wódkę, gorący barszcz i chleb z gęsim smalcem. Jej młodsza siostra szykuje miskę z wodą, żeby podróżny się obmył. Tylko Chai wolno wejść do mężczyzn. Teraz patrzy, jak Nachman starannie myje ręce. Widzi niedużego, szczupłego mężczyznę przywykłego do garbienia się, o łagodnej twarzy i kącikach oczu skierowanych w dół, jakby wiecznie smutnych. Ma długie, jedwabiste, kasztanowe włosy i płoworudą brodę. Pociągła twarz jest jeszcze młoda, choć wokół oczu usadowiła się sieć zmarszczek – Nachman zawsze mruży oczy. Światło lampek zabarwia mu policzki na pomarańczowo i czerwono. Nachman, kiedy już siada do stołu, zdejmuje sandały, zupełnie nieodpowiednie na tę porę roku i podolskie słoty. Chaja wpatruje się teraz w jego duże, kościste stopy w jasnych, brudnych skarpetach. Myśli, że te stopy przywędrowały z Salonik, Smyrny i Stambułu, całe jeszcze w macedońskim i wołoskim kurzu, żeby mogły tu dotrzeć dobre wieści. A może te wieści są złe? Co o tym myśleć, nie wiadomo.
Ukradkiem spogląda na ojca, na Eliszę Szora, co też on powie. Ale on odwrócił się do ściany i leciutko kołysze się w przód i w tył. Nowiny, które przywiózł Nachman, są tak wielkiej wagi, że starsi zgodnie ustalają, iż Nachman powinien opowiedzieć je wszystkim.
Chaja popatruje na ojca. Brakuje tu matki, która umarła w zeszłym roku. Stary Szor chciał się ożenić, ale Chaja nie pozwoliła i nigdy na to nie pozwoli. Nie chce macochy. Trzyma na kolanach córeczkę. Założyła nogę na nogę, niby że to konik dla małej. Spod marszczonych spódnic wystają piękne czerwone sznurowane trzewiki sięgające do pół łydki. Ich wypolerowane noski, ni to spiczaste, ni okrągłe, przyciągają wzrok.
Najpierw Nachman wręcza Szorowi listy od reb Mordkego i od Isochara, które Szor czyta długo i w milczeniu. Czekają, aż skończy. Powietrze gęstnieje, jakby nabierało ciężaru.
– I wszystko wam mówi, że on to on? – pyta Nachmana po nieskończenie długim czasie Elisza Szor.
Nachman potwierdza. Ze zmęczenia i wypitej wódki kręci mu się w głowie. Czuje na sobie wzrok Chai, lepki, mokry – mógłby powiedzieć: jak psi język.
– Dajcie mu odpocząć – mówi stary Szor. Wstaje i przyjacielsko klepie Nachmana po ramieniu.
Inni też podchodzą i dotykają ramienia albo pleców przybysza. Z tych dotyków tworzy się krąg, ręce lądują na barkach towarzyszy po jednej i drugiej stronie. Przez chwilę nic nie ma do nich dostępu i coś jakby pojawia się w środku, jakaś obecność, coś dziwnego. Stoją tak pochyleni do wnętrza koła, z głowami opuszczonymi, prawie się nimi dotykają. Potem jeden z nich robi pierwszy krok w tył, to Elisza, i rozchodzą się rozweseleni, z zarumienionymi twarzami; w końcu ktoś daje Nachmanowi wysokie buty z cholewkami z baraniej skóry, żeby ogrzał nogi.
Opowieść Nachmana,
w której po raz pierwszy pojawia się Jakub
Hałas i szemranie powoli cichnie, Nachman odczekuje długą chwilę, świadomy, że skupia teraz na sobie ich całkowitą uwagę. Zaczyna od głębokiego westchnienia, po którym zapada absolutna cisza. Powietrze, które wciąga i zaraz wypuszcza z płuc, jest niewątpliwie z innego świata – oddech Nachmana rośnie jak ciasto na chałkę, złociście, zaczyna pachnieć migdałami, mieni się w ciepłym południowym słońcu, niosąc woń szeroko rozlanej rzeki – bo to jest powietrze z Nikopola, miasta wołoskiego w dalekim kraju, a rzeka to Dunaj, nad którym Nikopol leży. Dunaj jest tak szeroki, że czasami w mgliste dni w ogóle nie widać drugiego brzegu. Nad miastem góruje warownia o dwudziestu sześciu basztach i dwóch bramach. W zamku pełni straż załoga, a jej komendant mieszka nad więzieniem, gdzie trzyma się dłużników i złodziei. Nocą strażnicy biją w bęben i wołają: „Allahu akbar!”. Okolica jest skalista, latem wyschnięta, lecz w cieniu domów rosną figi i morwy, a na wzgórzach winorośl. Samo miasto leży na południowym brzegu rzeki – stoi w nim trzy tysiące pięknych domów krytych dachówką lub gontem. Najwięcej jest w mieście dzielnic tureckich, trochę mniej żydowskich i chrześcijańskich. Na rynku nikopolskim zawsze bywa tłoczno, bo jest tam aż tysiąc pięknych kramów. Rzemieślnicy mają warsztaty w porządnie zbudowanych halach, sąsiadujących z kramami. Szczególnie liczni są tam krawcy, którzy słyną z tego, że uszyją każdą szatę, każdy żupan czy koszulę, choć najlepiej im wychodzą stroje na czerkieską modłę. A ile tam narodów na bazarze! Wołosi, Turcy, Mołdawianie i Bułgarzy, Żydzi i Ormianie, a nieraz można zobaczyć nawet kupców z Gdańska.
Tłum mieni się kolorami, gada w różnych językach, rozkłada do sprzedaży niezwykłe towary: pachnące przyprawy, jaskrawe kilimy, tureckie łakocie, tak słodkie, że się po nich omdlewa z przyjemności, suszone daktyle i rodzynki każdego gatunku, pięknie barwione łapcie skórzane, wyszywane srebrnymi nićmi.
– Wielu naszych ma tam swoje kramy albo utrzymuje faktorów, a i niektórzy z nas dobrze znają to błogosławione miejsce.