zwykle przyjechała za wcześnie. Policjanci z pewnością stawią się punktualnie, to ona zawsze była nadgorliwa.
Przeszła kilkanaście metrów, minęła małe centrum handlowe i stanęła pod znakiem wskazującym początek Promenady Czesława Niemena.
Ciągnąca się przez ponad półtora kilometra aleja, przecinająca częstochowską dzielnicę Północ, służyła za miejsce imprez kulturalnych i rekreacyjnych, trasę spacerów i rowerowych przejażdżek.
Dla trzech osób spoza miasta, powołanych do tego, by rozwikłać największe kryminalne zagadki Częstochowy, stanowiła doskonałą lokalizację do spotkania i rozmowy. Z dala od wścibskich uszu na komendzie, cienkich ścian prokuratury czy niepewnych kawiarnianych stolików. Prokurator zadecydowała, że nadzwyczajna niedzielna narada odbędzie się właśnie tutaj, podczas długiego spaceru.
Zanim zjawili się policjanci, zdążyła wypalić papierosa. Nie udało się jej jednak opanować wewnętrznej irytacji, którą czuła od samego rana.
– A myślałem, że będziemy spacerować dla zdrowia! – rzucił na powitanie Haratyk, patrząc, jak Lichota przygniata butem niedopałek.
– Nie mylił się pan, panie Leszku – odparła, wyjęła z paczki kolejnego papierosa i odpaliła go z ironicznym uśmiechem. – Wszystko, co robimy, służy zdrowiu i szczęściu mieszkańców tej dziury. Pali pan?
– Rzuciłem lata temu, po przeprowadzce na Śląsk. Tamtejsze powietrze daje podobny efekt.
– Chciał pan chyba powiedzieć tutejsze – poprawiła go Lichota.
Na twarzy profilera pojawiło się szczere zdumienie.
– Właśnie dokonała pani prokurator największej obrazy tego miasta, a mieszkańców spoliczkowała tak mocno, że aż się dziwię, że jeszcze nie idą na nas z kosami! Pan komendant pewnie się ze mną zgodzi – wywołał Kruppa do odpowiedzi.
– To prawda. Żadne z nich hanysy. Częstochowa nie ma wiele wspólnego ze Śląskiem, poza województwem oczywiście.
– To z czym ma? Bo chyba nie z Bogiem, mimo oczywistych skojarzeń.
– Właściwie to nie wiadomo – odparł Krupp.
– Mówią, że z Wieluniem, Zawierciem, Krakowem. Parę dni temu czytałem nawet o tym artykuł. Językowo czerpią z kilku gwar naraz. Mają nawet swoje określenie na to, co teraz robimy. Powiedzieliby, że popychamy pierdoły – stwierdził tonem belfra profiler. – Ale najbliżej im chyba jednak do Krakowa. Wyżyna, Jura…
– Dziura, a nie Jura raczej – odpowiedziała prześmiewczo, nie bacząc na to, że wydmuchuje papierosowy dym w ich kierunku.
Odruchowo się uchylili, ale nie skomentowali.
– Było nie było, miasto chowa się w cieniu Jasnej Góry – skwitował Haratyk.
– Ostatnio to chyba w cieniu jasnej cholery… – Prokurator dała ręką znak, że czas ruszyć z miejsca.
Minęli dwa bary, w których serwowano piwo i wątpliwej jakości potrawy z grilla. W niedzielny poranek oba były zamknięte i wyglądały, jakby ktoś zapomniał zwinąć ich namiotowe konstrukcje po niedawnym festynie.
– Panowie, gdzie jest Jerzy Walter? – spytała wprost.
Spojrzeli po sobie.
– Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć – Krupp odpowiedział pierwszy.
– Słyszałam, że byliście w całkiem niezłych kontaktach, zanim zniknął.
– Byliśmy, bo to był dobry glina. – Postawny, siwy komendant mówił pewnie, z łatwo wyczuwalnym śląskim akcentem. – Z Częstochową nigdy nie mieliśmy większych problemów.
– Taki dobry, że nawet brata zapuszkował.
– Przyznaję, wyjątkowy przypadek…
– I niczego się tam u was nie podejrzewa? Żaden z was nie wyniuchał, co się stało?
Krupp pokręcił głową.
– Nikt nic nie wie. Przetrzepałem lokalnych i nie sądzę, żeby coś ukrywali.
– No właśnie, jakie ma pan zdanie o Marczuku? Ufa mu pan?
– Nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć. Tak naprawdę, to oni nie popełnili żadnych błędów w śledztwie. Mam na myśli poszukiwania Zelta. I wcześniej, kiedy nie było wiadomo, co się tu dzieje. Teraz także zależy mu na tym samym co nam.
– A ja mu jakoś nie ufam. Taki niby milutki, śmieszek, zaaferowany sprawą, a myślę, że dupę nam obrabia, gdzie może. I wcale nie jestem przekonana, że mówi wszystko, co wie.
Komendant skwitował jej wypowiedź wzruszeniem ramion.
– Przepraszam, ale nie mogę się zgodzić z panem komendantem. Mnie również coś tu nie pasuje i miałem okazję podzielić się moimi domysłami już podczas naszej wspólnej podróży na spotkanie z panią prokurator – włączył się do rozmowy Haratyk, z typową dla siebie egzaltacją.
– To proszę się nimi ze mną podzielić, panie Leszku.
– Ależ oczywiście! Nie będzie to dla pani problemem, jeśli w kilku słowach zawrę wszystko, co sądzę na ten temat?
– Nie będzie – odparła i zaciągnęła się papierosem.
– Przeszłość Jerzego Waltera skrywa odpowiedzi na wszystkie pytania. W mojej opinii komendant dopuścił się mordu na biznesmenie Krzysztofie Kamińskim, ukrył ten fakt, znalazł kozła ofiarnego w osobie Eryka Oruby, a w dodatku miał związek z czwórką biznesmenów, których bliscy zginęli z ręki rzeźnika. A teraz po prostu uciekł.
– Mocne słowa, panie Leszku! – obruszył się Krupp.
– Nie widzę innych możliwości. Nie wierzę w zrządzenia losu. Ofiary i miejsca morderstw nie mogą być przypadkowe. Powiązanie z Kariną Warską jest oczywiste. Groźby ukryte w wierszykach, no nie oszukujmy się… wskazują jednoznacznie na sprawcę…
– A co pan sądzi o jego bracie? – zapytała Lichota.
Przez chwilę szli w milczeniu. Minęli amfiteatr, patrząc na przygnębiający obraz pustej betonowej wylewki, na której stawiano koncertowe sceny.
– Musi mieć z tym wszystkim coś wspólnego. To oszust, jak prawie każdy z tych przebierańców. A do tego pożeracz niewieścich serc. Pewnie zaliczył ich więcej niż my obaj, panie komendancie. – Profiler szturchnął łokciem Kruppa.
– A jak to, że nie wytrzymuje w celibacie, wiąże się z morderstwami i zniknięciem jego brata? – Lichota rzuciła pytanie w powietrze, nie patrząc na żadnego z funkcjonariuszy.
– To może się bezpośrednio nie wiąże, ale zemsta za aresztowanie i publiczne upokorzenie już tak.
– To daleko idące wnioski…
– Ale to wcale nie oznacza, że niesłuszne.
– Nie miałam tego na myśli. Być może są słuszne. Biskupa Waltera wezwałam już na przesłuchanie. Mam zresztą podobne zdanie do pańskiego. Byłam również świadkiem bardzo interesującej wymiany zdań między nim a naczelnikiem Marczukiem. Docinali sobie, wciąż nawiązując do jakichś faktów z przeszłości. Zagadnęłam o to później Marczuka, zbył mnie, mówiąc, że chodzi o błahe nieporozumienia podczas organizacji miejskich uroczystości. Że niby policja nie zadbała dostatecznie o komfort księżulków. Tylko że to wszystko gówno prawda. I wiecie, panowie, co mnie w tej sprawie najbardziej wkurwia? – podniosła głos. Wiedziała, że żaden z nich się nie odezwie. Będą czekać na dalszy ciąg. – To, że nie mamy nic konkretnego – kontynuowała. – Same. Pieprzone. Domysły! Poszlaki, z których próbujemy coś ulepić. Przesłuchaliśmy tych czterech prywaciarzy i co z tego mamy?
– Kłamią