Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

Austro-Węgry

      Październik 1867 roku

      Jadąc pociągiem z Krakowa przez Przemyśl do Lwowa, Oleńka czuła, jak z każdym obrotem kół parowozu opadają z niej łuski goryczy, smutku i poczucia klęski, jakie pokrywały ją przez ostatnie cztery lata. Wszystkie tragiczne wspomnienia: nędzy, w jaką stopniowo popadli po wygnaniu z własnego dworu, taty zmarłego na płuca w wilgotnej wileńskiej suterenie, do której trafili, kiedy zaczęły kończyć się im pieniądze, a także głodu, zimna i niemego wyrzutu w spojrzeniu matki, obwiniającej najstarszą córkę o klęskę karnego wywłaszczenia – kruszyły się na Oleńce i odpadały jak stara, zrogowaciała skóra. Co pod nią znajdzie? Była to wielka niewiadoma. Na razie jednak z zachwytem patrzyła z wagonu trzeciej klasy na świat umykający wstecz z prędkością galopującego konia. Zafascynowana, słuchała tego, co mówią inni pasażerowie. Miała wrażenie, że wszyscy ludzie stłoczeni wokół mężczyźni to wybitni fachowcy w dziedzinie komunikacji kolejowej.

      – Chwilami rozwijamy prędkość nawet pięćdziesięciu kilometrów na godzinę! – oznajmił z emfazą zażywny kupiec z czernionym wąsem wywiniętym ku górze.

      – Ile to będzie mil pocztowych? – zapytał ktoś nieśmiało, ale zaraz zamilkł, bo kupiec niemal spalił go na popiół pełnym pogardy spojrzeniem.

      – Nieważne ile. Kto teraz mierzy odległości w milach pocztowych? Słyszał pan o wzorcu metra we francuskim Sèvres? Cały cywilizowany świat, no może oprócz tych nadętych Brytyjczyków, przechodzi na system metryczny!

      – Parowóz, który nas ciągnie, ma dwa cylindry o łącznej mocy czterdziestu pięciu koni! – dorzucił gołowąs w studenckiej czapce z daszkiem.

      – Czterdzieści pięć? – zdumiała się jakaś handlarka z koszykiem jaj. – A gdzie, na Boga, one się mieszczą?

      – Mechanicznych, kochanieńka. Mechanicznych – sprostował starszy jegomość w binoklu, z siwą kozią bródką.

      Rozmowę przerwał donośny gwizd. Pociąg właśnie przecinał drogę, na której stał chłop na wozie zaprzężonym w dwa konie. Na ten dźwięk jego poczciwe siwki stanęły dęba, co wzbudziło eksplozję wesołości wśród podróżnych.

      – Zobaczycie państwo, nic dobrego z tej mechanizacji nie wyniknie – obwieścił nagle człowiek z binoklem.

      – A niby dlaczego? Podróż z Krakowa do Lwowa, i to z przystankami, odbędziemy w osiem godzin! Wieczorem będziemy na miejscu! A jeszcze pół wieku temu jechałbyś pan ten odcinek przez kilka dni!

      – Ale dym z pieców lokomotyw pozatruwa niedługo ptaki, a nadwyżka siana, która zostanie rolnikom, po tym jak żywe konie zostaną zastąpione mechanicznymi, wywoła wielki światowy kryzys!

      – Eee tam. Gadanie.

      Kupiec machnął ręką, co nie powstrzymało mężczyzny z binoklem.

      – A te prędkości? Toż to jawne pogwałcenie praw fizjologii! Ludzkie ciało nie jest stworzone do znoszenia aż takich przeciążeń! Nałogowe podróżowanie pociągiem grozi degradacją mózgu i deformacjami szkieletu.

      – To po coś pan się wybrał z nami w podróż? – kpił już z niego niemal jawnie kupiec.

      – Spieszę do Lwowa objąć na uniwersytecie katedrę filologii polskiej – odparł z godnością profesor.

      – To Austriacy pozwalają uczyć polskiego? – zdumiała się Oleńka.

      Panowie spojrzeli na nią zaskoczeni. Nie było w zwyczaju, żeby kobieta, zwłaszcza młoda, wtrącała się do poważnej rozmowy mężczyzn.

      – A panienka, przepraszam, pewnie z Kongresówki? – zmierzył ją wzrokiem profesor.

      Oleńka spłonęła rumieńcem.

      – U nas, w Galicji, za sprawą cesarza Franciszka Józefa I, Polacy cieszą się autonomią. Sama panienka zobaczy, jakim wspaniałym, dynamicznie rozwijającym się miastem jest pod polską władzą Lwów. To prawdziwa metropolia, która liczy już ponad sto tysięcy mieszkańców!

      Jeszcze bardziej podniesiona na duchu Oleńka przeniosła wzrok na mamę i siostry. Pani Helena ze ściągniętymi brwiami siedziała sztywno w swojej czarnej wdowiej sukni. Siostry spały wtulone w siebie. Szybko spojrzała w innym kierunku. Ostentacyjna żałoba matki i jej ciągły pesymizm ciągnęły ją w dół. A ona czuła, jak po latach poniewierki dusza wyrywa się jej ku niebu.

      – Będzie dobrze – powtarzała sobie w duchu. – Ten exodus odmieni nasz los.

      Rzeczywiście, przeprowadzka z Wilna to nie były przelewki. Przede wszystkim nie było ich stać na taką podróż. Zagrały więc va banque, i to na kredyt, bo pieniądze na wyjazd przysłał im hrabia Włodzimierz Dzieduszycki, daleki krewny pani Heleny. Napisały do niego, co było aktem rozpaczy i desperacji, na wiosnę tego roku. Kilka miesięcy wcześniej zmarł pan Henryk, który od dnia opuszczenia Gołubicz prawie się nie odzywał. Wcześniej wykorzystali wszystkie koneksje i znajomości w Wilnie i okolicy. Początkowo krewni, znajomi i powinowaci gościli ich chętnie, stawiając nawet za wzór patriotycznych cnót i poświęcenia dla Ojczyzny. Z biegiem miesięcy i lat szczodrość się jednak wyczerpała, czemu pomogli podążający śladem Zaporewiczów smutni agenci carskiej ochrany, którzy sugerowali ich dobrodziejom, by lepiej dali sobie spokój. Oczywiście, o ile sami nie chcą zostać wywłaszczeni.

      Mniej więcej wtedy, kiedy niektórzy znajomi przestali poznawać ich na ulicy, w progu kwatery Zaporewiczów pojawił się de Ville. Przyszedł niby dowiedzieć się, czy w czymś można pomóc, ale wzroku nie spuszczał z Oleńki. I choć już wtedy słabowity czy wręcz zanoszący się suchym kaszlem pan Henryk powitał go chłodno, a nawet ze z trudem skrywaną wrogością, imć pan Staszek perorował o zaszczytnej służbie w carskiej armii urzędniczej, która stała się jego udziałem. I jako dumny kancelista dwunastej rangi z rychłą szansą na awans oraz wyjazd do jednej z syberyjskich guberni ma honor zapytać, czy panna Oleńka nie zechciałaby… Nie dokończył zdania, bo trudno to uczynić, gdy twarz ocieka niesłodzoną herbatą. Oblawszy nią nieproszonego gościa, Oleńka – nie mogąc wyjść do sąsiedniego pokoju z tej racji, że do dyspozycji mieli tylko jeden – udała się zamaszystym krokiem za zasłonkę, za którą stały miska i dzbanek z wodą do mycia. Audiencja skończona – de Ville odszedł, złorzecząc, grożąc i ciskając zabójcze spojrzenia.

      A niedługo później papa zmarł, zostawiając je same w zagrzybionej suterenie, na której wynajem i tak nie było ich stać. To wtedy napisały do dalekiego krewnego pani Heleny, którego nawet na oczy nie widziały, z błaganiem o pomoc. I stał się cud! Pan Dzieduszycki nie tylko opłacił ich przejazd do c.k. monarchii, ale nawet obiecał kwaterę w jednej ze swoich lwowskich kamienic; czynsz zapłacą, gdy „staną na nogi”.

      Oleńka musiała zasnąć, kiedy wspominała zmienne koleje ich losów, bo nagle obudził ją gwizd, a zaraz po nim zgrzyt hamulców i głuchy odgłos napierających na siebie buforów w wagonach. Były na miejscu!

      Wciąż jeszcze odrętwiałe po długiej podróży wyszły z wagonu. Na twarzy pani Heleny jak zwykle widniała pełna dystansu do świata rezygnacja. Laura i Klara były spłoszone. A Oleńka… ją wciąż rozpierała energia. I dobre przeczucia. Mijając spoconą olejem, buchającą żarem lokomotywę, miała niemal ochotę ucałować ją w pękaty komin. Jej zachwyt wzrósł jednak jeszcze bardziej, kiedy wyszły na ulicę. Stanęły pod dworcem kolei lwowsko-czerniowieckiej, który był okazały jak magnacki pałac! Dwie kwadratowe wieże, a między nimi potężny gmach hali głównej.

      Jeszcze ciekawsze było jednak to, co działo się przed wejściem. W jednej chwili zatonęły w gwarnym i różnobarwnym tłumie. Róż-no-barw-nym. Bo w Wilnie, a już szczególnie w Warszawie, w której się zatrzymały w drodze do austriackiego Krakowa, panie, panny, a nawet dziewczynki chodziły w żałobie po przegranym powstaniu. Tyle że nie przywdziewały czerni,