i obowiązku służby ojczyźnie. Trzech podstarzałych oficerów było pod wrażeniem. Chyba tylko dlatego nie skazali go na kamieniołomy, kopalnię lub budowę dróg, ale „zwykłą” katorgę za Uralem. Dożywotnią.
Była już jesień, kiedy wyprowadzono go z celi, ponownie zakuto i wsadzono w kibitkę. Otrzymał też z powrotem te osobiste rzeczy, których dotąd nikt nie ukradł – wśród nich połówkę złotej pięciorublówki. I znów pęd powietrza i krajobrazy uciekające wstecz. Młynarski zdążył już się przyzwyczaić do ciasnej, zarobaczonej celi, więc pierwszego dnia tej gonitwy rozbolała go głowa.
Tym razem jednak podróż trwała dłużej. Etapy pomiędzy kolejnymi stacjami pocztowymi rozciągały się, więc częściej musieli oszczędzać konie i jechać stępa. Drogi były coraz bardziej puste, lasy gęstsze i dziksze. Do guberni tobolskiej dotarli na początku listopada, a więc – według syberyjskiej miary – już zimą. Śniegu nie było jeszcze bardzo dużo, ale mróz trzymał czasem nawet i za dnia, a sanie nieznośnie trzęsły na zlodowaciałych koleinach, przez co otarte żelazem nadgarstki bolały jak diabli. Doskwierały też kostki, mimo że kajdany na nogach miał założone na nigdy niezdejmowane buty i grube onuce. Te obcierały mniej, ale za to tłumiły przepływ krwi w stopach, więc palce marzły mu i puchły.
W końcu trafił do tartaku dzierżawcy Anastazego Włodymirowicza Sułowiowa. Jak na warunki katorgi – ciepła i wygodna posadka, która dawała nawet w przyszłości nadzieję na zmianę statusu z katorżnika na przesiedleńca, czyli osadnika. Tym ostatnim wolno było się żenić, mieć dzieci, mieszkać we własnym domu. Ale Janek nie myślał o ożenku. Przynajmniej nie tu – na Syberii. Nie chciał też zapuszczać na tych ziemiach korzeni.
Kiedy zegar ścienny wskazał dziesiątą wieczór i było pewne, że dobrze podpity dzierżawca udał się już do swojej chaty, Młynarski wstał, złożył księgi rachunkowe i przyświecając sobie łojówką, poszedł do uśpionego tartaku. Minął parową lokomobilę i skierował się do zamykanego na klucz składziku narzędzi. Klucz dorobił sobie już dawno, szlifując i przycinając pod wymiar inny, znaleziony jeszcze latem. Ostrożnie przekręcił zamek i wemknął się do środka.
Rozdygotany blask padł na rzędy toporów, pił dwuręcznych, dębowych klinów i plecionych lin konopnych. Właśnie pod stosem tych ostatnich Janek wymacał obluzowane deski. Podniósł je i ze skrytki wyciągnął pakunek: kożuch, dwie syberyjskie koszule, dodatkowa para grubych, lnianych portek i futrzana, myśliwska czapa oraz takie same rękawice. Skórzaną kamizelę, drugie portki i wykładane futerkiem lisa buty miał na sobie. Do tego z dna skrytki wyjął dwa pięcio- i jeden dziesięciorublowy banknot – skrzętnie skrywane oszczędności z ostatnich dwóch i pół roku. Obok nich leżał jeszcze stary blankiet paszportowy. Ukradł go miejscowemu żandarmowi, z pochodzenia też Polakowi spod Wilna, którego najpierw spił jak świnię. Blankiet był starego typu, w dodatku nie miał urzędowych pieczęci. Młynarski ładnym pismem wypełnił odpowiednie rubryki, a stemple wyciął z ziemniaka i podbił w kilku miejscach. Dokument wyglądał żałośnie i z całą pewnością nie zwiódłby czujności żandarmów albo gubernialnych czynowników, nie mówiąc już o plackomendantach, ale jakiegoś prowincjonalnego stójkowego… była na to szansa.
– Już niedługo, kochana, już niedługo – wyszeptał i pocałował niczym talizman połówkę noszonej zawsze w kieszeni złotej pięciorublówki. – Ucieknę stąd. Zmylę pogonie. I odnajdę cię w Głubczycach, mój skarbie.
Ural, Imperium Rosyjskie
Koniec lutego 1866 roku
Skulony w śnieżnej jamie pod zwalonym świerkiem już prawie zasypiał, kiedy obudził go armatni wystrzał. Armatni? Nie! To w rosnącym z godziny na godzinę mrozie pękł pień jakiegoś drzewa. Jan Młynarski spróbował się poruszyć i nagle zrozumiał, że prawie nie czuje rąk ani nóg. Zamarzał! Długa broda okalająca mu twarz aż chrzęściła od szronu, z wąsów i brwi zwisały długie sople. Równocześnie nie czuł zimna, było mu nawet ciepło. Powieki znowu zaczęły opadać. Spać, spać i nie myśleć o otaczającej go zewsząd syberyjskiej zimie…
– Nie! – Resztką sił zdobył się na bezgłośny krzyk. – Musisz wstać i iść. Ruszać się. Inaczej za godzinę albo dwie pod drzewem zostanie jedynie twoje truchło.
Poruszył się z trudem, opadł na czworaka. Ramiona ugięły się pod jego ciężarem, ale wytrzymały. Powoli wyczołgał się z wydrążonej jamy. Wtedy w twarz uderzył go mróz. Silny, parzący, dużo sroższy niż jeszcze wczorajszego wieczora. Z ogromnym trudem, czepiając się gałęzi zwalonego świerka, uniósł się na nogi. Ustał! Ale nie mógł zrobić ani jednego kroku. Czy już za późno na ratunek?
Poprzedniego dnia szedł długo, pokonał co najmniej dziesięć wiorst. Nie był to jego rekord, ale odkąd wkroczył w góry, teren stale, choć łagodnie się wznosił. Ile odszedł przez półtora miesiąca od swojego ciepłego i wygodnego kantorka w guberni tobolskiej? Tego nawet nie potrafił już zliczyć. Początkowo pędził ile sił w nogach, trwożnie oglądając się, czy nie ściga go pogoń. Czasem dał parę kopiejek chłopu powożącemu sanie za podwiezienie o wiorstę czy dwie. Bywało, że nocował we włościańskich chatach, w których kupował też chleb, podpłomyki, pielmieni i kwas. Najczęściej jednak spał w lesie. Zwyczajem miejscowych Inuitów przewracał kożuch futrem na zewnątrz i zagrzebując się w śniegu, a czasem obkładając naciętymi gałązkami świerkowymi, drzemał od wieczora do północy, żeby wyruszyć w dalszą podróż, zanim pobledną gwiazdy na niebie.
Gwiazdy… Wciąż chwiejąc się, oparty o zwalony pień i niezdolny do zrobienia choć kroku, zadarł głowę. Nad nim wisiał wir Drogi Mlecznej. Srebrzysty, fioletowy, chwilami czerwonawy potok gwiazd.
– Daj mi jeszcze trochę sił! – sapnął, nie wiedząc właściwie, czy zwraca się do Boga, czy do samego siebie. – Chcę ją zobaczyć. Choć przez moment. Potem zabierz mnie, gdzie chcesz.
Te słowa jakby dodały mu sił. Przynajmniej na tyle, żeby się schylić i pięściami zacząć obtłukiwać zdrętwiałe nogi. Po kilku chwilach zaczął coś w nich czuć – głównie kłujący ból powracającego krążenia. A potem zrobił pierwszy, ostrożny krok. Szedł! Znowu był w drodze na zachód!
A ta wznosiła się coraz stromiej. Powietrze cięło mrozem po oczach i ustach, ale za plecami już rozpalała mu się czerwona jutrznia przedświtu.
– Kiedy ranne wstają zorze… – zanucił bezgłośnie i mocniej wyciągnął krok.
Szło mu się coraz lepiej. Coraz lżej. Czuł, że szczyt, a więc i granica między Azją i Europą, jest coraz bliżej. Śnieg skrzypiał, wręcz piszczał mu pod nogami. Para z nosa i ust zamieniała się w sople, które co i rusz musiał odrywać od siebie i strącać. Droga wciąż była pusta, nadal otaczał go gęsty, czarny, milczący las. I nagle z przodu usłyszał dzwonki. Ktoś nadjeżdżał! Schować się? Ale po co? Mało to zaprzęgów mijał po drodze? Pozostał na szlaku.
– Z Bogiem! – zawołał do woźnicy, który chwilę później wyjechał zza zakrętu.
Tamten ściągnął wodze, zatrzymując zgrabnego, pękatego konika, całego pokrytego szronem.
– A dokąd to tak wcześnie idziecie? – zdziwił się chłop siedzący na koźle.
– Do Solikamska i dalej do Sołowieckiego Monastyru, gdzie modły chcę zanieść do Pana za pośrednictwem Świętego Zosimy – wyrecytował bez zająknienia Młynarski.
– To ty bohomolec? – W czujnych oczach furmana dostrzegł ślad szacunku.
– Tak, pielgrzym.
– A z daleka idziesz?
– Z bardzo daleka. Aż z Irbitu. – Jan zdecydowanie umniejszył pokonaną przez