perfumy.
Wokoło kręcili się licznie polscy tragarze, którzy stękali i złorzeczyli pod ciężarem dociskających ich do ziemi waliz, skrzyń i pakunków. Między nimi lawirowali ubodzy Żydzi w powycieranych cylindrach i z dziurawymi parasolkami w dłoniach, z gracją naganiali przybyszów do skorzystania z noclegu w którymś z licznych miejskich hoteli oraz pensjonatów. Przez ten tłum z godnością kroczyli polscy i ormiańscy mieszczanie, kierując się ku postojowi dorożek i powozów. Ludzie poubierani byli w większości dostatnio. Nawet brodaci furmani mieli skórzane buty i kamizele ze skóry. Ale to jeszcze nic! Największy efekt robiły nowoczesne latarnie gazowe, które wprost zalewały ulicę potokami światła!
Nagle, ponad gwar rozmów, parskanie koni i skrzypienie drewnianych osi wzniósł się ryk stada bydła gnanego do pociągu towarowego.
– O, wołyńskie woły jadą w ostatnią podróż do Wiednia – zaśmiał się ktoś przechodzący obok.
– Czuję, że to jest miasto ogromnych możliwości! – westchnęła w nieco egzaltowany sposób Oleńka. – Wiem na pewno, że tu odniesiemy sukces.
– Wcześniej jednak musimy dotrzeć na miejsce – zgasiła ją chłodno matka. – Spróbuj znaleźć jakiś niedrogi powóz, bo te walizki zaraz pourywają mi ręce.
Zaledwie kilka chwil później już jechały – po twardych negocjacjach Oleńki z młodym furmanem co do ceny przejazdu z dworca położonego w zachodniej części miasta w okolicę pałacu Dzieduszyckich w centrum. Końskie kopyta stukały na równym bruku pokrywającym ulicę Nowy Świat. Było tu wiele nowych budynków, a ich fasady łączyły z dumą i gracją różne architektoniczne style – klasyczny z barokiem, a nawet rokoko! Niemal żałowała, kiedy skręcili w lewo w ulicę Sykstuska. Zaraz jednak znów się zachwyciła, bo po lewej, za linią kamienic, dostrzegła wysokie, choć o tej porze pożółkłe już drzewa.
– To Ogród Jezuicki – objaśnił furman, widząc jej zainteresowanie. – Miejski park odebrany z rozkazu cesarza zakonnikom.
Jechali dalej. Zabudowa robiła się coraz gęstsza, a w miejsce nowych kamienic pojawiły się węższe i starsze, pamiętające chyba jeszcze czasy średniowiecza. Powóz minął katedrę, piękną i strzelistą, a następnie wtoczył się na zapchany wozami, dorożkami i karocami Rynek. Ciasne zaułki raz pięły się w górę, kiedy indziej stromo opadały. Osie skrzypiały, obite blachą koła krzesały iskry o bruk, parował koński grzbiet. I wtedy Oleńka zauważyła coś absolutnie zachwycającego. Szklane, łukowate witryny z napisem „Apteka Pod Złotą Gwiazdą”, a za szybą…
– O Boże, co to takiego? – zawołała.
– A, to nowy wynalazek naszego pana Ignacego Łukasiewicza. – W głosie furmana zabrzmiał lokalny patriotyzm. – Lampa naftowa.
– Proszę zatrzymać! – zdecydowała i nie zważając na gniewne cmokania matki, podeszła do okna.
Po chwili wahania dołączyły też do niej bliźniaczki i stały tak we trzy, zapatrzone niczym prowincjuszki, w pyszniącą się na wystawie lampę. Cud techniki! Świeciła równo, bez mrugania, z mocą równą chyba ze dwóm kandelabrom!
– Podoba się panienkom? – Wraz z odgłosem dzwonka w drzwiach rozległ się czyjś miły głos.
Wszystkie jednocześnie obróciły głowy i ujrzały pomocnika aptekarskiego. Młody chłopak, mniej więcej w wieku bliźniaczek, a więc o trzy lata młodszy od niebezpiecznie zbliżającej się do staropanieństwa, dwudziestoletniej Oleńki. Jego wzrok spoczął od razu na Laurze, a ta uroczo się zawstydziła.
– Nazywam się Arkadiusz Rómel, praktykuję u pana Piotra Mikolascha, właściciela tej apteki, i serdecznie zapraszam panny do środka. Na obejrzenie lampy, oczywiście.
– Jedźmy już! – zawołała matka. – Hrabia Dzieduszycki na nas czeka!
Subiekt, młodzieniec o inteligentnej twarzy i energicznych ruchach, zmierzył wzrokiem ich znoszone suknie, odkryty powóz i wytarte walizy, po czym lekko się uśmiechnął. Od razu je rozszyfrował. Nie były żadnymi arystokratkami! Mimo to skłonił się z szacunkiem i powiedział:
– W takim razie zapraszam w dogodniejszym dla panien terminie.
Znów ruszyli – ulicą Kurkową przez plac Franciszkański aż pod okazałą bramę w długim na co najmniej sto metrów parkanie z żelaznych żerdzi utkwionych w podmurówce z ciosanych kamieni. Za nim piętrzył się pałac otoczony starodrzewiem.
– O jejciu, mamuś! Będziemy teraz mieszkały jak księżniczki! – zapiszczała Laura.
– Bramy mi nie zastawiać! – wyrwał je z zachwytu krzyk dozorcy. – To pałac hrabiego Dzieduszyckiego, a nie żydowska wozownia!
– My właśnie do pana hrabiego – odparła blada jak ściana matka Oleńki. – Hanna Zaporewicz de domo Rawska z córkami! Jesteśmy jego gośćmi.
Cieć zmierzył je spojrzeniem spode łba. On też zauważył ich przechodzone i niemodne ubrania, a przede wszystkim to, że bynajmniej nie zajechały tutaj karetą.
– Ja tam nie słyszałem, żeby jaśniepaństwo hrabiostwo spodziewali się gości… – wybąkał. – Niech podjadą od Franciszkańskiej, tam, gdzie wozy z węglem…
Do drugiej bramy udały się w pełnym zwątpienia milczeniu. Nawet furman się nie odzywał. A gdy dotarły, po krótkim zamieszaniu wśród służby wywołanym ich najwyraźniej przez nikogo nieoczekiwanym przybyciem, zażywna kobieta poprowadziła je w końcu do kuchni. Tam posadzono panią i panny Zaporewicz obok chlebowego pieca i zaproponowano po misce rosołu na wzmocnienie. Zanim zdetonowana niespodziewanym przyjęciem matka zdążyła z godnością odmówić, Oleńka odpowiedziała, że owszem zjedzą, bardzo chętnie. Nalano im więc chochlą z gara do blaszanych talerzy i rozdano drewniane łyżki. Jadły bez słowa ze spuszczonym wzrokiem. Tylko Oleńka ciekawie rozglądała się po kuchni. Ona jedna nie przejęła się tym zdecydowanie pozbawionym kurtuazji wstępem. Bo niby czego miały się spodziewać po Dzieduszyckim, którego jej matka nigdy nawet nie widziała na oczy?
– Pan hrabia kazał przeprosić, że nie może powitać osobiście – oznajmił od drzwi lokaj w staromodnej liberii, który niepostrzeżenie nadszedł korytarzem. – Zatrzymał go nawał obowiązków związanych z organizacją Muzeum imienia Włodzimierza i Alfonsyny Dzieduszyckich oraz rychła przeprowadzka do pałacu przy ulicy Teatralnej.
Podniosły głowy znad misek i patrzyły na niego bez słowa.
– Kazał serdecznie powitać we Lwowie – kontynuował z patosem lokaj – i odprowadzić do waszego lokum w suterenie przy Kurkowej numer siedemnaście. To niedaleko, zaraz obok. Chodźmy zatem… – zawiesił głos, zerkając z niesmakiem na poszczerbione i powyginane miski, które trzymały na kolanach, po czym dodał z nieskrywaną ironią: – Rzecz jasna, kiedy skończą panie kolację.
Gubernia tobolska, Syberia, Imperium Rosyjskie
Maj 1868 roku
To była dla Janka już piąta syberyjska wiosna, a mimo to wciąż wprawiała go w zdumienie i zachwyt. Wczoraj, kiedy wracali z lasu z toporami przerzuconymi przez ramiona, tajgę przykrywał jeszcze śnieg. Owszem, od zachodu wiało już cieplejsze powietrze, a w południe słońce przygrzewało na tyle mocno, że z gałęzi świerków spadały wielkie czapy mokrej brei. Trzeba było uważać, żeby taka nie wpadła człowiekowi za kołnierz! Wciąż jednak było zimno, biało, a nocami mroźnie.
I masz! Kiedy dzisiejszego ranka Młynarski otworzył oczy, usłyszał śpiew ptaków, a gdy wyjrzał przez okno, śniegu nie zobaczył już prawie wcale! Było za to coraz więcej wody. W każdym jarze, zapadlisku, wykrocie tworzyły się małe jeziora, do których spływały dziesiątki strumyków. Nie było mowy, żeby