Robert Nowakowski

Ojczyzna jabłek


Скачать книгу

Żadnych wieści. Pustka.

      4

      Kiedy Mozes pierwszy raz zawitał do Pasiki, wydawało się, że Rabikowie go przegonią. Że, jak wszyscy mieszkańcy tych ziem, nie będą chcieli u siebie Żyda.

      Był wieczór. Rabik wraz z dwoma synami prowadził woły do obejścia. Zwierzęta zwykle spędzały noc pod gołym niebem, ale od nastania wojny wieśniacy przyprowadzali je z pastwisk. Przechodzący obok nich cadyk powiedział coś bardzo cicho, a zwierzęta zmieniły kierunek, podeszły do brodacza i otoczyły go. Rabik zakołysał lekkim toporkiem, który trzymał w dłoni, i przywołał woły do porządku:

      – Wo hyjde! He! He!

      Bydlęta jednak nic sobie z tego nie robiły. Otoczyły szczelnie cadyka. Znad ich łbów wystawała pejsata głowa w kapeluszu. Żyd opowiadał im, jaki los je czeka, na koniec zaś pocieszał: wy też znajdziecie swoje miejsce w niebie.

      Synowie ruszyli, żeby odegnać zwierzęta od nieznajomego. Odchodziły opornie, a potem szerokim łukiem wracały do cadyka w niezgrabnych podskokach, wymykając się spod kijaszków młodych Rabików.

      – Pójdę z nimi. Inaczej nie zechcą – oświadczył Mozes głośno, żeby nikt nie miał wątpliwości, że do tego, co robi, został zmuszony przez bydlęta. Bez wahania skierował się do obejścia Rabików. To, że wiedział, która to chata, nie stanowiło cudu: widział, dokąd zaganiane są woły. Nie było nawet nic dziwnego w tym, że zwierzęta poszły za Żydem chętnie, strącając z jego głowy kapelusz i podskubując włosy, i że przybiegły do chasyda kury, które dopiero teraz zorientowały się, jakiego gościa mają. Cud zdarzył się później. Niewielki, skromny, uczciwy w nienachalnym epatowaniu wszechmocą.

      Rabik przyjął wędrowca bez zdziwienia. Były to jeszcze czasy, kiedy przybyszów nie traktowano jak roznosicieli dżumy. Przez wieś Rabika przechodzili od zawsze dziwacy, kaznodzieje i mędrcy, ludzie wszelkich religii i sekt, którzy wśród zabobonnych Bojków, Łemków i Hucułów widzieli łatwy łup. Rabikowie nie dziwili się, że ludzie są różni. Przyzwyczaili się do tego i traktowali innowierców jak jeszcze jeden rodzaj biesa, którego trzeba ugościć, aby nie rzucił uroku, którego kazań lepiej wysłuchać, a nawet mu przytakiwać – ale potem robić swoje, żyć swoją miarą i wedle swoich potrzeb.

      Kiedy Mozes usiadł na ławie, a żona Fedka, Anna, zapytała, czy zostanie na noc i czy zje z nimi wieczerzę, z podłogi podniósł się stary pies i zaczął kuśtykać w stronę Żyda. Ciągnął za sobą obie łapy. Skomlał. Zdychał i wedle zwyczaju powinien zdechnąć na dworze, nie tutaj. To Anna wyprosiła, aby został, co zdenerwowało Rabika. Tylko czarownice dbają o zwierzęta. Ale co tam, bisurkania w rodzinie też się przydaje. Mozes podszedł do psa, ujął jego pysk w dłonie, potrząsnął nim w pieszczocie typowej dla ludzi, którzy kochają zwierzęta, i powiedział do niego kilka słów. Pies się położył i cała rodzina o nim zapomniała, dopóki zwierzę nie zaczęło biegać po izbie. Zataczało kółka z wywieszonym ozorem i wpadało domownikom pod nogi.

      Rabik wgapił się w Żyda. Odczuł nagle potrzebę porąbania kilku solidnych pniaków swoją siekierką. Uczciwa praca wygnałaby odczucie mistycyzmu, który podstępem dostał się do jego domu.

      Mozesowi oddano na noc alkierz – osobną izbę, w której zazwyczaj spali gospodarze. Przez ścianę Bobower słyszał kłótnię Fedora i Anny. Szeptali do siebie swoją bojkowską gwarą. W którymś momencie przybysz został nazwany przez kobietę rachmanem, dobrym duchem. Bobower otworzył oczy i uśmiechnął się z satysfakcją. Wiedział, że Bojkowie wierzą w wiele złych duchów, ale bodaj tylko jednego dobrego, choć nikt nie wie, czy którykolwiek z Bojków go kiedyś spotkał. Co do własnych poglądów na ten temat, osobiście nie uznawał siebie za ducha, nie wykluczał jednak, że jest dobrym człowiekiem. Gdyby nie wojna, pewnie dałby początek nowej dynastii cadyków, dajmy na to sanowskich (San polubił nawet bardziej niż bobowską Białą), podobnie jak kiedyś uczeń Naftalego Cwi Horowitza z Ropczyc dał początek Bobowerom.

      Pies spał przy Mozesie. Rano Halberstam pogłaskał zwierzę po głowie, a ono wypadło z sypialnej izby Rabików, zrobiło dwa okrążenia w głównym pomieszczeniu chałupy, przysiadło, żeby podrapać się za uchem, i zaczęło gonić swój ogon.

      Po śniadaniu, kiedy przyszedł czas na podziękowanie za gościnę, cadyk powiedział:

      – Potrzebuję schronienia.

      Fedor pokręcił głową.

      – Przechodzili tu przez bród czarni z pejsami. Ty też tam idź.

      Spojrzał na synów, na żonę, na psa, wreszcie na piec. Mozes skierował wzrok w tę samą stronę, ale nie dostrzegł nic nadzwyczajnego.

      – Nie mamy piwnic.

      Mozes wiedział, że to mogła być prawda. Tylko niektóre bojkowskie chaty były podpiwniczone, często zaś piwnice znajdowały się w pewnym oddaleniu od chałupy.

      Są ziemianki, na zewnątrz – cadyk tak sobie przetłumaczył na polski słowa Anny wypowiedziane w gwarze bojkowskiej. Czy była to korekta słów męża, czy wiadomość dla wędrowca, nie udało się Mozesowi stwierdzić. Kiedy opędzał się od garbatych, białych wołów, widział co najmniej dwie ziemianki nakryte trójspadowym daszkiem, wkopane w pochyły grunt.

      Fedor zastanawiał się nad słowami cadyka. O jakim schronieniu mówił przybysz? Na jak długo? Czy myślał o dwóch nocach, czy dwóch latach? Co w ogóle znaczyło słowo „schronienie” użyte przez Halberstama?

      Mozes dostrzegł, że Rabik nad czymś duma. Wytłumaczył, czego, wedle wszelkich wieści z Niemiec, może spodziewać się Żyd na okupowanym terytorium. I obiecał, że w miarę swoich możliwości nie będzie przeszkadzał, a kto wie, czy nie przyda się na coś.

      Rabik kręcił głową. Chociaż Halberstam przemilczał możliwe konsekwencje sytuacji, w której Niemcy znaleźliby Żyda na terenie ich gospodarstwa, to jednak żaden zawodowy sprzedawca obietnic nie mógł zwieść Fedora – jego dwaj bracia zginęli podczas pierwszej wojny światowej, a on sam słyszał, że rozstrzelano jakiegoś człowieka tylko za to, że na jedną noc udzielił schronienia dezerterowi.

      – Nie, nie.

      Mozes nie tracił nadziei. To tylko handlowe negocjacje. Nie, tak, może gdzieś jest połowa drogi i tam mogą się spotkać. Kątem oka ujrzał, jak w ciemności zapiecka, przy ścianie, coś się rusza, ogromny kształt: niedźwiedzie futro, pierzyna w lnianej poszwie, tak przydymionej, że miała barwę ziemi, a może tylko sterta brudnych szmat.

      – Praca czeka. Jeżeli chcecie jeszcze odpocząć, odpoczywajcie. Ale ja muszę iść.

      – Fedko! – zza pieca rozległ się głos, chropawy, starczy, chwiejny, jakby każda głoska mogła przywołać śmierć. – Zostaw go, idioto. Chodź tu. – Mozes z trudem rozpoznawał poszczególne słowa, tak bełkotliwe, że niepodobne nawet do lokalnej gwary.

      – Bo co? Urok rzuci? – spytał opryskliwie Fedor.

      – Chodź tu, powiadam. Schyl się, ciężko mi dzisiaj mówić.

      Sterta poruszyła się i wysunęła się z niej ręka. Chwyciła Rabika za ubranie przy szyi, może i za samą szyję. Wszystko rozgrywało się w ciszy mąconej tylko przez szelest materiału.

      – Raz – warknął człowiek zza pieca; coś trzasnęło, oddech Fedka uderzonego w twarz stał się urywany – i druhe – w gardle Bojka zacharczała ślina – i trete raz. Witcu?! Ne wilno, synojku! Ne wilno!

      Góra skór, kołder czy szmat opadła.

      „Nie wolno odmawiać ojcu!” – rabbi przetłumaczył sobie pouczenie. Synowie, banda młodocianych Rabików, stali bez ruchu, patrzyli na zapiecek i na ojca, ale po chwili wszystko wróciło do zwykłego stanu.

      Mozes nauczył się