tego. Nie pamiętam.
– Kiedy pan ożenił się z jego córką, wpływ rodziny Lutomierskich na politykę wydawniczą „Kiss” zapewne przeważył?
– Takie są prawa wolnego rynku.
– Panie Arnoldzie, pozwoli pan na osobiste pytanie? Dlaczego po ślubie przyjął pan nazwisko żony? To dość rzadki przypadek.
– Miałem brzydkie nazwisko.
– Może pan je zdradzić?
– I tak pan się dowie. Mruk. Koledzy, jak sobie popili, wołali na mnie Mruczek, Mruczuś… Nie znosiłem tego.
– Rozumiem. Wróćmy do pani Matyldy. Poznała swego męża w wydawnictwie…
– Prawdopodobnie. Już nie pamiętam…
– Miłość od pierwszego wejrzenia?
– Być może. Ojciec tak się wściekł, kiedy ich nakrył, że wylądował w szpitalu.
– Pański ojciec?!
– A, to pan nic nie wie… Matylda była przedtem żoną mojego ojca. Nie, nie jestem jej synem. Moja matka rozwiodła się z ojcem w osiemdziesiątym pierwszym i po roku tata ożenił się powtórnie. Miałem wtedy osiemnaście lat. Naprawdę nie wiedział pan, że Matylda wcześniej była mężatką?
– Wolałem to usłyszeć od pana. Ona też nie lubiła nazwiska Mruk?
– Jasne. Razem z Brunonem wymyśliliśmy pseudonim: Matylda Delmonte. Ładnie brzmi, trochę po polsku, trochę po włosku… W każdym razie – romantycznie.
– Zaraz, zaraz… Pański ojciec nazywał się Mruk. Mariusz Mruk?…
– Tak, Mariusz Mruk.
– Coś sobie przypominam. Pisały o tym gazety.
– Ma pan dobrą pamięć. Ojciec był tym oficerem bezpieki, który współpracował z podziemną „Solidarnością”. W 1986 skazano go na pięć lat. Wyszedł w osiemdziesiątym ósmym.
– Wtedy pani Matylda poznała Lutomierskiego?
– Coś koło tego. Ojciec zmarł wkrótce po rozwodzie.
– Nie lubi pan macochy?
– Powiedzmy, że nie darzę jej nadmierną sympatią.
– A pańska żona?
– Liliana? Mówiąc między nami… chyba jej nie cierpi.
– Mimo to mieszkacie wszyscy w jednym domu.
– Tak sobie życzył Ewaryst. Jak pan zauważył, dom jest bardzo obszerny. Można tu mieszkać razem i w ogóle się nie widywać. Do tego kawał ogrodu i lasu. Nawet sąsiedzi mają trudności z zaglądaniem nam do garnków.
– Rzeczywiście, posiadłość jest bardzo rozległa.
– Teść kupił ziemię, kiedy była jeszcze względnie tania. Dziesięć lat temu wybudował ten dwór, bo akurat taka była wtedy moda.
– Nie lubi pan tego domu?
– Ani domu, ani okolicy. Lisice to w końcu dziura. Kiedyś była szalona moda na tę miejscowość. Kilku działaczy partyjnych pobudowało tu swoje dacze, więc szosę pokryto asfaltem. Wkrótce podciągnięto kanalizację, doprowadzono gaz i wodę. Wtedy wszyscy rzucili się, żeby stawiać tutaj domy letniskowe. Ceny poszły w górę.
– No tak, zabudowa jest dość gęsta.
– Dlatego mamy zamiar z żoną wyprowadzić się w przyszłym roku do Konstancina pod Warszawą.
– I tam przenieść wydawnictwo „Kiss”?
– To nie ode mnie zależy.
– A od kogo? Od Brunona Huberta?
– Faktycznie on jest szefem.
– Ale o finansach decyduje Lutomierski?
– W zasadzie tak.
– Panie Arnoldzie, w ostatnim czasie prasa brukowa pełna była sensacyjnych doniesień.
– Ach, o to panu chodzi… Piramidalne bzdury!
– Co za bzdury, mój drogi?
– Liliana?! Przecież miałaś wyjechać do siostry.
– Ale już wróciłam. Ta zgaga jest nie do wytrzymania. Przedstaw mi pana redaktora.
– Pan Janek…
– Jan Maron, bardzo mi miło.
– Liliana Lutomierska, córka swego słynnego ojca. Pan to nagrywa?
– Zapomniałem wyłączyć magnetofon.
– To niech pan go nie wyłącza. Chętnie dorzucę panu kilka pikantnych szczegółów z życia tej osławionej rodzinki. Będzie pan miał sensacyjny materiał.
– Liliano!
– Odwal się, Mrusiu. Pan pozwoli do mego uroczego buduaru.
Wywiad 5
– Nagrywa pan?
– Nagrywam pani Liliano.
– Istna tragedia.
– Słucham?…
– No, to zamieszkiwanie pod wspólnym dachem. Wielopokoleniowa rodzinka. Jeden koszmar!
– Pan Arnold mówił, że państwo się wyprowadzają.
– Wyprowadzamy się?… Od roku to słyszę.
– Nie mają państwo dzieci?
– Na szczęście nie. Wyobraża pan sobie bachory ganiające po całym domu? A do tego ci starcy nieustannie snujący się po korytarzach.
– Kogo pani ma na myśli?
– No, ta stara ropucha Szymcia i jej ślubne monstrum Franciszek.
– To jest małżeństwo?
– A jak. Nie wiedział pan? Matylda sprowadziła ich z jakiejś wsi, diabli wiedzą skąd.
– Mieszkają tutaj?
– Na drugim piętrze. Bo w tej rezydencji nie ma, niestety, czworaków. Okropni ludzie. Ta straszna baba podsłuchuje pod drzwiami, a ten brudny staruch zagląda do okien na parterze. Ja bym ich od razu wyrzuciła na zbity łeb, ale ojciec… tak tańczy, jak mu zagra Matylda.
– Raczej pan Orson.
– Coś pan wie?
– Tylko tyle, że gra Schuberta na białym fortepianie.
– Czasami. A poza tym…
– Nie lubi go pani?
– Zarozumiały bubek, chociaż dość przystojny. Ma pan papierosa?
– Nie palę.
– Szkoda, trzeba by zejść do kuchni. Ale tam urzęduje to stare babsko.
– Szymcia panią drażni? To może ja zejdę…
– Niech pan zaczeka. Mam tu gdzieś skręta z marychą. Dlaczego Arnold uważał, że pan mówi bzdury?
– Powtórzyłem tylko to, co napisali w tabloidzie „Z pierwszej ręki”.
– Ach, tak… że plajta? Nie ma się czym przejmować. Tatuś tyle razy wychodził z gorszych opresji. I wie pan co? Zawsze się odkuł. Teraz też mu się uda. Często powtarzał: Liluś, złego diabli nie wezmą.
– Więc to prawda z tą plajtą?
– Czyja wiem? Trzeba go zapytać, jak wróci. Mnie to w ogóle nie interesuje.
– Słyszałem, że pani Matylda pożyczyła mu większą sumę pieniędzy.
– Matylda?