to proszę pana redaktora stąd, że raz u mojej starej zamówili grzyby. No to im przyniosła ze trzy kilo prawdziwków. Nie powiem, od razu zapłacili i ta Szymcia zeszła z nią do piwnicy. Panie, czego tam nie było! Cała spiżarnia.
– Panie Czarku, niech mi pan powie, z kim w okolicy kontaktuje się pani Matylda? Chciałbym porozmawiać z jej przyjaciółmi, a niezręcznie mi, żeby ją wypytywać. W takim małym osiedlu przecież wszyscy o sobie wiedzą.
– Panie redaktorze, wiedzą, co chcą wiedzieć. Czasami gadają, byle gadać, bo coś się komuś przywidziało. Kiedyś ona była inna, znaczy się ta Matylda, jak się zaraz sprowadziła do Lutomierskiego, taka skromna, uprzejma, ale teraz…
– Zmieniła się?
– Ludzie mówią, wie pan, jak to jest, że jej woda sodowa do głowy uderzyła. Tak po prawdzie Matylda ledwo dzień dobry komu odpowie. Wielka pisarka, psiakrew! Ciągle o niej w gazetach piszą. Kiedyś kolegowała się z tą śpiewaczką.
– Jaką śpiewaczką?
– No, z tą grubą Reginą, co mieszka na Kwiatowej w białym domu. Latały do siebie, zapraszały się, a potem wszystko się ucięło. Przez tego Orsona.
– Co się stało?
– A, to pan nic nie wie?… Orsona przywiozła do Lisic ta śpiewaczka. Mówiła o nim: mój korpetor… korepetytor, czy jakoś tak. Podobno przygotowywała się do występów. On grał, ona śpiewała. Słychać ją było nieraz na całą ulicę, bo my naprzeciwko niej mieszkamy. Panie, ja tam się nie znam. Niektóre kawałki odstawiała nieraz całkiem, całkiem… Przyjemnie było posłuchać. Ale jak raz zawyła, to psy się wściekły w całej okolicy i zrobił się jazgot nie do wytrzymania.
– A co z tym Orsonem?
– Nasza Matylda, to znaczy pani Delmonte, tak do tej Reginy długo latała, aż wylatała tego Orsona. I on przeniósł się do niej jako sekretarz. Kto ich tam wie. Pani Rawicz, ta śpiewaczka, mało szału nie dostała. Tak panie, lekarz był u niej. I od tej pory nie śpiewa. Podobno straciła głos z powodu nerwów.
– To musiała być lepsza awantura.
– Ach, panie, co się działo. A jak się na siebie darły, jak kłóciły. Co jedna, to większa artystka! Do oczu sobie skakały! Jak to mówi moja stara: zęby i włosy koszami wynosili. Mieliśmy tu niezłe kino, ale żeby trup?… Nie, tego w Lisicach jeszcze nie było.
– Wygląda na to, że to ktoś nie stąd.
– Może i on nieznajomy, w każdym razie nieboszczyk. Pewnie go ktoś zabił.
– Tak pan myśli?
– Panie redaktorze, ludzie różnie o tym domu gadają. Że jakieś złe licho w nim siedzi albo ta ziemia przeklęta, czy co. Bo to było tak: przedtem na tym miejscu stała pochyła, drewniana chałupa i mieszkała w niej garbata Janiakowa, co to o niej mówili, że choroby zamawiała. To ją panie stąd policja wysiudała do jakiegoś przytułku, bo po prawdzie nogi miała sparaliżowane, denaturat piła i pod siebie robiła, ale wyprowadzić się za żadne pieniądze nie chciała. A potem, kiedy pan Lutomierski ten dom wystawił, to zaraz jego pierwsza żona umarła. Nawet ładna babka była, tyle panie, że chorowita, suchotniczka… No, a po niej zjechała tu ta Matylda. Nie powiem, kobitka sobie niczegowata, ale, wiesz pan, ma coś nieprzyjemnego w ustach.
– Panie Czarku, co ludzie mówią na temat zaginięcia Ewarysta Lutomierskiego?
– Panie, różnie ludzie gadają. A to, że uciekł od żony, a to, że go mafia zaciukała, bo miał śmierdzące układy. Podobno wdał się w jakieś lewe interesy. Nieraz nazjeżdżało się do niego samochodów od jasnej cholery. I wie pan co, głowy bym nie dał, czy tego nieboszczyka czasem też nie widziałem.
– Ale policji powiedział pan, że go nie zna?
– Panie, a co ja się będę wtrącał. To ich sprawy, za to im płacą, to niech go szukają. Najlepiej jak każdy pilnuje swego nosa. Pan to mi na równego gościa wygląda, więc panu mówię. Tylko mi pan powiedz, jeżeli chodzi o tego trupa: zabili go czy umarł normalnie?
– Zabili go. Dostał cios w głowę.
– O kurwa mać! Patrz pan, jakie teraz ludzie są bezlitosne.
– Panie Czarku, niech mi pan powie, z kim jeszcze utrzymywała znajomości pani Matylda? Oprócz tej śpiewaczki.
– Czy ja to wiem, mój panie… Od rana do wieczora siedzę w sklepie, ale moja stara, to ją często widziała u fryzjera. Matylda plotkowała z tą malarką Solską, co to mieszka w niskim domu pod lasem. Mówią na to bungalow, czy jakoś tak… Basen kazała sobie wybudować.
W dupie już jej się przewraca od tych pieniędzy, a tu człowiek dzień w dzień haruje jak głupi…
– Bardzo bogata ta malarka?
– Ludzie mówią, że śpi na forsie. Wie pan, robi portrety różnym nadzianym frajerom i ciągnie z nich szmal, ile się da.
– Aha. I kto jeszcze może powiedzieć mi coś o pani Matyldzie?
– Czyja wiem?… Może ten pijak od filmu. Ale do niego musisz iść pan z flaszką, bo inaczej nic z niego nie wyciągniesz.
– Od filmu?
– No, mówią, że to jakiś reżyser, czy ktoś taki… ja tam się nie znam. Nazywa się Miazga.
– Konrad Miazga?!
– Chyba tak. Mieszka na Borówkowej w takiej zapuszczonej willi obrośniętej dzikim winem. Kiedyś był to najładniejszy dom w Lisicach.
– Co Miazga może wiedzieć o Matyldzie Delmonte?
– A bo to podobno, ale ja tam nic nie wiem, ona, jak była młoda, to grała u niego w jakimś filmie. Ktoś zobaczył stary film tego reżysera i ją poznał. Musiałby pan porozmawiać z moją starą, ona bardziej wie co i jak. Albo spytaj pan listonoszki. Ładna dziewucha, tylko cokolwiek nieśmiała. A, ten film to nazywa się „Wakacyjna miłość”. Moja stara miała go pożyczyć, ale on jej zabrał go sprzed nosa.
– Kto? Ten reżyser?
– Nie, ten sekretarz. Orson Fiedler
Wywiad 9
– Dzień dobry, czy pozwoli pani na dwa słowa?
– Ach, pan redaktor…
– Zbieram informacje o Matyldzie Delmonte. Odpowie mi pani na kilka pytań?
– Ja?… Jeżeli pan sobie życzy. Ale co ja mogę wiedzieć…
– Proszę się przedstawić.
– Katarzyna Dzwonkowska.
– Roznosi pani listy w Lisicach.
– Teraz mało kto pisze. I tak dobrze, że znalazłam tę pracę. Przeważnie roznoszę rachunki, reklamy, jakieś małe paczki. Proszę pana, czy to prawda, że u pani Delmonte znaleziono trupa?
– Nie u pani Delmonte, tylko na terenie posiadłości państwa Lutomierskich. Leżał nakryty śniegiem.
– To straszne! Ona taka wrażliwa osoba. Mój Boże! Czytałam chyba wszystkie jej książki.
– Jest pani wielbicielką jej twórczości?
– Ubóstwiam książki pani Delmonte. Są takie życiowe. I wszystkie dobrze się kończą.
– W życiu zazwyczaj tak nie bywa.
– Właśnie. Dlatego życie jest szare i monotonne, a książki pani Delmonte barwne i interesujące. Są w nich pewne ukryte założenia, które na pierwszy rzut oka trudno rozpoznać, psychologia postaci jest nie do przyjęcia, jednak wartki przebieg fabularny pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji nie pozwala dostrzec oczywistych błędów…
– Przepraszam