być piękną; dobrze zakonserwowana i nieotyła mogę teraz uchodzić za ładną.
Z początku moja strategia działała. Siateczki mikrozmarszczek pojawiają się na twarzach kobiet zawsze stokroć ładniejszych ode mnie. Jeśli nie widziałam kogoś od kilku lat, przed spotkaniem upominałam siebie, żeby przypadkiem nie westchnąć, jak bardzo owa znajoma się zmieniła. (Zjawisko, kiedy ktoś przez długi czas w ogóle się nie zmienia, po czym nagle wydaje się dużo starszy, Francuzi nazywają coup de vieux, ciosem zadanym przez wiek).
Siwe odrosty i pomarszczone czoła wielu moich rówieśników oglądałam ze smutnym dystansem. Dowodzę prawdziwości porzekadła, że każdy z nas koniec końców dostaje twarz, na jaką zasługuje. A ja zasługuję oczywiście na permanentnie młodzieńczy blask.
Jednak w ciągu kilku miesięcy coś zmieniło się także we mnie.
Nieznajomi nie zachwycają się już tym, jak młodo wyglądam, ani nie wydają się zaszokowani, kiedy zdradzam, że mam troje dzieci. Osoby, z którymi długo się nie widziałam, na kilka sekund zawieszają wzrok na mojej twarzy. Kiedy wpadam na spotkanie do kawiarni, młodszy kolega początkowo patrzy na mnie niewidzącym wzrokiem; nie zdaje sobie sprawy, że stojąca przed nim pani w średnim wieku to ja.
Nie wszyscy moi rówieśnicy są podenerwowani tymi zmianami, ale wiele osób wydaje się przeżywać coś w rodzaju wstrząsu wieku średniego. Jedna znajoma zwierzyła mi się, że gdy przychodzi na imprezę, już nie przyciąga wszystkich spojrzeń, jak w baśni o Kopciuszku. Zauważyłam, że na ulicach Paryża mężczyźni doceniają moją urodę wyłącznie wtedy, kiedy mam wystrzałową fryzurę i makijaż. A i tak wyczuwam w ich spojrzeniach nowy, niepokojący komunikat: przespałbym się z nią, ale pod warunkiem, że nie będzie to wymagało żadnego wysiłku z mojej strony.
Niebawem „madame” zaczynają padać z każdej strony. Bonjour, madame, kiedy wchodzę do kawiarni. Merci, madame, kiedy płacę rachunek, i Au revoir, madame przy wyjściu. Czasem kilku kelnerów wykrzykuje to chórem.
Najgorsze, że wcale nie próbują mnie obrazić. Tu, we Francji, dokąd przed kilkunastu laty wyemigrowałam, madame to zwyczajny zwrot grzecznościowy. Nazywam inne kobiety madame cały czas i uczę swoje dzieci zwracać się w ten sposób do starszej Portugalki, która opiekuje się naszym budynkiem.
Innymi słowy, pewnie jestem już tak osadzona w strefie „madame”, że zdaniem tych, którzy mówią do mnie w ten sposób, ów zwrot nie może mnie zranić. Uświadamiam sobie, że coś się nieodwracalnie zmieniło, kiedy mijam żebraczkę na chodniku koło mojego domu.
– Bonjour, mademoiselle – woła do młodej kobiety w mini kilka kroków przede mną.
– Bonjour, madame – mówi, gdy przechodzę obok sekundę później.
Wszystko dzieje się tak szybko, że nie mogę się z tym oswoić. Ciągle mam większość ciuchów, które nosiłam jako mademoiselle. W mojej spiżarce są puszki z jedzeniem z epoki mademoiselle. Wydaje się to nielogiczne nawet z matematycznego punktu widzenia: jak to możliwe, że w ciągu kilku lat wszyscy stali się o dekadę młodsi ode mnie?
Co to takiego „czterdziestka”? Swoim zwyczajem sens każdego dziesięciolecia odgaduję dopiero po jego zakończeniu. Trzecią dekadę życia spędziłam na rozpaczliwych i daremnych próbach znalezienia męża. A przecież powinnam wtedy budować swoją karierę dziennikarską i jeździć w te wszystkie niebezpieczne miejsca, żeby zdążyć przed urodzeniem dzieci. Tym sposobem niedługo po trzydziestych urodzinach wyleciałam z hukiem z pracy w gazecie. To mnie wyzwoliło: przez resztę czwartej dekady mogłam użalać się nad sobą i straconym czasem.
Tym razem zamierzam odnaleźć istotę dziesięciolecia, póki jeszcze w nim tkwię. Co prawda każde kolejne urodziny przynoszą coś w rodzaju zawrotu głowy – jeszcze nigdy nie byłaś taka stara! – ale współczesna czterdziestka wprawia w wyjątkową dezorientację. To dekada pozbawiona narracji. To nie tylko nowa liczba – to niemal nowa warstwa atmosfery. Gdy mówię czterdziestodwuletniemu przedsiębiorcy, że badam, co się dzieje z ludźmi po czterdziestce, wytrzeszcza oczy. Jest człowiekiem sukcesu i nie brak mu elokwencji, ale na wzmiankę o jego wieku odbiera mu mowę.
– Wytłumacz mi, proszę – mówi – o co w tym wszystkim chodzi.
To, co dzieje się z nami po przekroczeniu czterdziestki, zależy naturalnie od naszego światopoglądu, naszej rodziny, stanu zdrowia, zarobków i kraju, w którym żyjemy. Sama przeżywam ten czas jako uprzywilejowana biała Amerykanka – nie powiedziałabym, że jesteśmy uciśnione. Słyszałam za to, że czterdziestolatka w Ruandzie jest nazywana babcią.
Francuzi, z charakterystyczną mieszanką precyzji i pesymizmu, podzielili wiek średni na „kryzys czterdziestolecia”, „kryzys pięćdziesięciolecia” oraz „południowego demona”, który – jak scharakteryzował go pewien pisarz – atakuje, „gdy pięćdziesięciolatek zakochuje się w opiekunce do dziecka”. Ale mają też optymistyczne spojrzenie na to, jak się starzeć – zgodnie z owym podejściem człowiek dąży do wolności (Francuzi są pełni wad, ale uczę się wyłapywać co lepsze ich pomysły).
Dla tych, którzy jej nie przekroczyli, bez względu na szerokość geograficzną, „czterdziestka” brzmi staro. Słyszę, jak dwudziestoparoletni Amerykanie opisują ten wiek jako mityczną, odległą dekadę, gdy na wszystko będzie już za późno, pozostanie tylko żałować rzeczy, których się nie zrobiło. Kiedy mówię jednemu ze swoich synów, że piszę książkę o tym, jak to jest mieć czterdzieści lat, odpowiada, że chciałby napisać krótką książeczkę o tym, jak to jest mieć dziewięć.
– Napiszę: „Mam dziewięć lat. Jestem szczęściarzem. Jestem jeszcze młody”.
Mimo to, jeśliby dać seniorom możliwość podróżowania w czasie, najchętniej wróciliby właśnie do tej dekady. „Jakże mógłbym myśleć o sobie jako o kimś starym w wieku czterdziestu lat? – pyta Stanley Brandes, antropolog, który w 1985 roku napisał książkę o przekraczaniu czterdziestki. – Patrzę wstecz i myślę: «Boże, jakie to było szczęście». Widzę to jako początek życia, nie początek końca”.
Matematycznie rzecz ujmując, czterdziestka nie jest nawet „połową” życia. Jak twierdzi ekonomista Andrew Scott, współautor książki 100-letnie życie, obecny czterdziestolatek ma pięćdziesiąt procent szans, że dożyje dziewięćdziesięciu pięciu lat.
Jednak liczba czterdzieści jest ciągle naznaczona pewną doniosłością i symboliką. Jezus pościł czterdzieści dni. Mahomet miał czterdzieści wiosen, gdy ukazał mu się archanioł Gabriel. Biblijny potop trwał czterdzieści dni i nocy, a Mojżesz w wieku czterdziestu lat wyprowadził Izraelitów z Egiptu, ci zaś potem przez kolejne czterdzieści błąkali się po pustyni. Brandes pisze, że w niektórych językach „czterdzieści” to synonim „dużo”.
Wiek ten ma niezaprzeczalnie aurę przejściowości. Zawsze we własnym mniemaniu byliśmy młodzi, co poświadczały dokumenty, teraz zaś ukończyliśmy jeden etap życia, a jeszcze nie do końca weszliśmy w następny. Ponoć Francuz Wiktor Hugo nazywał czterdziestkę starością młodego wieku. Przyglądając się badawczo mojej twarzy w dobrze oświetlonej windzie, moja córka opisała to rozdroże dosadniej: „Mamusiu, nie jesteś stara, ale na pewno też nie młoda”.
Zaczynam dostrzegać, że jako madame – nawet świeżo upieczona – podlegam nowym zasadom. Teraz gdy odgrywam uroczo naiwną, ludzie nie są oczarowani, są skołowani. Zdezorientowana minka nie pasuje już do mojej twarzy. Na lotniskach powinnam stać w kolejce do właściwej bramki, a na spotkania przychodzić punktualnie.
Szczerze mówiąc, sama czuję, że staję się coraz bardziej madame także od środka. Już nie przypominam sobie nazwisk i zdarzeń jak na zawołanie; czasem muszę je wydobywać z pamięci niczym wiadro ze studni. Kawa i siedmiogodzinny sen też nie wystarczają do przemknięcia przez dzień jak na skrzydłach.
Podobne skargi spływają