na Miami z właściwszej perspektywy, kiedy przez semestr studiowałam w Meksyku. W ramach programu zwanego La Realidad mieszkałam u siedmioosobowej rodziny w domu z pustaków przy bitej drodze. Z jedynego kranu w budynku płynęła tylko zimna woda, więc kąpałam się w podgrzewanej wodzie z wiadra. Któregoś wieczoru na deser po kolacji gospodarze podali egzotyczny owoc mamey, a ja pochłonęłam go w całości. Gdy podniosłam wzrok, patrzyło na mnie siedem przygnębionych par oczu; jeden owoc miał wystarczyć na deser dla wszystkich.
– Nie jesteśmy biedni! – oznajmiłam tacie rozemocjonowana po powrocie do Miami.
Jak na meksykańskie warunki, nasza przeciętnie droga toyota była dobrem luksusowym. Ale moja nowa perspektywa nie pocieszyła taty. Nie chciał odkrywać prawdziwego oblicza Miami. Chciał tylko przestać przegrywać. Pewnego razu, siedząc w aucie na podjeździe pod mangowcami, zdobył się na wyznanie:
– Nie umiem zarabiać pieniędzy.
Ja też nie bardzo umiałam. Po studiach pracowałam chwilę dla izraelskiego start-upu internetowego, którego model biznesowy, jak rozumiałam, polegał na publikowaniu informacji o żydowskich świętach. Na plus zapisać mi można, że zastanawiało mnie, dlaczego mają aż tylu pracowników, głównie młodych facetów. Nie zauważyłam tylko, że za zamkniętymi drzwiami, sześć metrów od mojego stanowiska, ekipa programistów prowadziła prawdziwy biznes: pornografię online (były współpracownik wyjawił mi to lata po naszym odejściu).
Wkroczyłam w dorosłość nadal pozbawiona przenikliwości ostrej jak laser. Chciałam mieć umysł niczym nóż, ale mój bardziej przypominał łyżkę. Umiałam zagłębić się w temat, lecz zabierało mi to trochę czasu. Nie byłam głupia, jednak daleko mi też było do zmyślności. Refleksje nachodziły mnie nieraz całe lata po fakcie. Kiedy działo się coś złego lub choćby zaskakującego, moim pierwszym odruchem było: i g n o r u j.
Dlatego postanowiłam zostać dziennikarką. Niektórzy zostają reporterami, ponieważ są przenikliwymi obserwatorami albo chcą demaskować nadużycia. Ja miałam inny powód: pragnęłam wreszcie dojść do tego, co jest grane.
Wiesz, że masz czterdzieści lat, kiedy…
Włoski na brodzie stają się codziennością.
Odkrywasz cellulit na swoich ramionach.
Każdy, kogo poznajesz, wygląda jakby znajomo.
Czasami budzisz się z kacem, nawet jeśli nic nie piłaś.
Starsi znajomi już nie pomagają ci czuć się młodo.
2
Jak wybrać partnera
.
Wreszcie podjęłam ważną życiową decyzję: skoro nie potrafię być dorosła, to będę z kimś takim spała.
Apolińscy gwiazdorzy z Hollywood nie przyprawiali mnie o szybsze bicie serca. Pociągali mnie błyskotliwi mężczyźni po przejściach. W liceum przykleiłam na ścianie w pokoju plakat Barneya Franka – mądrego liberalnego kongresmana z Massachusetts (to, że był gejem, nie miało znaczenia – w końcu byłam w nim totalnie zadurzona).
W prawdziwym życiu spotykałam się z mężczyznami jeśli nie mądrzejszymi ode mnie, to przynajmniej sporo starszymi. Ciągnęło mnie zwłaszcza do obcokrajowców, którzy czytali gazety w egzotycznych językach. Wyruszyłam w coś w rodzaju miłosnej podróży dookoła świata, randkując w Nowym Jorku z niemieckojęzycznym geniuszem, który nie potrafił podtrzymać kontaktu wzrokowego, i z węgierskim psychiatrą, który dając mi kosza, wyjaśnił, że jestem dla niego za mało poharatana emocjonalnie.
Moja pula zagranicznych kandydatów poszerzyła się, kiedy jedna z gazet zatrudniła mnie w charakterze korespondentki w Ameryce Łacińskiej. Oddelegowana do Brazylii, zrobiłam szybki przegląd żydowskich mężczyzn w São Paulo – zakończyłam na didżeju, który mieszkał z mamą i chyba romansował ze swoją służącą, sądząc po niechętnych spojrzeniach, jakie rzucała mi przy śniadaniu.
Łatwo ulegałam czarowi światowości. Mój rosyjski fatygant mówił biegle w czterech językach; trwało prawie rok, nim uświadomiłam sobie, że nie ma poczucia humoru w żadnym z nich.
Za to kiedy meksykański bankier na nasze wakacje na plaży zabrał do czytania jedynie podręcznik handlu obligacjami, wiedziałam, że niczego dobrego to nie wróży. Ucięłam znajomość jednak dopiero po tym, jak wręczyłam mu na urodziny notes w skórzanej oprawie, a on zapytał, co mu po niezapisanej książce.
Gdy w końcu postawiłam na Amerykanów i zaczęłam się spotykać z synem prawnika z przedmieść Chicago, wówczas dla odmiany on uznał, że nie jestem dość egzotyczna, jak na jego gust.
– Czasem zdaje mi się, że jesteś prostą Żydówką z Miami – wyznał.
Obawiałam się tego samego.
Domyślnym celem tej wyprawy dookoła świata był ślub, ale mało który znajomy stawał na ślubnym kobiercu. Inni zaliczali małżeńskie fiaska. Jeden kolega ożenił się z lesbijką, która szybko zostawiła go dla swojej ładnej trenerki pilatesu. Moja przyjaciółka Elaine była chwilowo żoną zrzędliwego poety, którego jej znajomi od początku nazywali pierwszym mężem Elaine. Widmo bezdzietności wprawiło inną znajomą w taki popłoch, że wyszła za mężczyznę młodszego od siebie i określała go jako „poprzednika tego jedynego”.
Zawsze wyobrażałam sobie romantyczną chronologię na wzór matczynej: miałam mieć kilku chłopaków, a następnie w wieku dwudziestu siedmiu lat wyjść za mąż. Nikt mnie nie uprzedził, że ludzie z mojego pokolenia mogą przez piętnaście czy nawet dwadzieścia lat błąkać się od związku do związku. Gdy dwudziesty siódmy rok życia nastał i minął, poczytałam to sobie za osobistą klęskę, a nie skutek zmiany demograficznej.
Niewielu moich znajomych odnajdywało się w tym nowym tempie konkurów. Przez kilka miesięcy uczęszczałam na cotygodniowe sesje terapii grupowej w Nowym Jorku wraz z innymi zestresowanymi singlami, narzekającymi na swoje życie miłosne. Na wieczornym kursie pisarskim opowiadania prawie wszystkich uczestników kręciły się wokół randkujących dwudziestokilkulatków.
– Przejdźmy do następnej pary – mówił nasz nauczyciel.
Odnosiłam wrażenie, że moje życie miłosne to sekwencja odcinków sitcomu. Pewien instruktor improwizacji rozliczał każdy rachunek do ostatniego grosza, a debiutujący pisarz rozstał się ze mną, kiedy nie wykazałam entuzjazmu dla jego powieści. Kiedyś, umówiona na randkę w ciemno w restauracji, czekając na faceta, dałam swój numer mężczyźnie przy sąsiednim stoliku, wypatrującemu swojej towarzyszki.
W tym całym obłędzie moi rodzice przylecieli do Nowego Jorku, aby obwieścić, że się rozwodzą.
– Co się tak guzdraliście?! – wykrzyknęliśmy z bratem niemal równocześnie.
Wiedziałam, jak wygląda źle dobrana para, i bez trudu mogłabym powielać ten schemat. W samolocie poznałam przystojnego specjalistę od przekształceń własnościowych, który miał dłonie niczym papier ścierny, a w lodówce trzymał tylko wodę w butelkach. Nie miałam wątpliwości, że to nie jest miłość. W przypływie egzystencjalnego lęku po seksie zapytałam go, po co to robimy. Wskazał na nasze nagie ciała i odparł:
– Bo już nigdy nie będziemy wyglądali tak dobrze.
Nie wiem, jak w ogóle byłam w stanie pracować. Latałam po Ameryce Łacińskiej, relacjonując wybory i kryzysy finansowe. I niemal ustawicznie tkwiłam w miłosnej udręce: albo próbowałam wyplątać się z niefortunnych znajomości, albo inni próbowali uwolnić się ode mnie.
Randkowanie niosło też uzależniający dreszczyk emocji. Każda nowo poznana osoba otwierała możliwość zarówno zawodu miłosnego, jak i ustatkowania się. Prawie wszystkie moje znajome odbijały się jak piłeczki pingpongowe od jednego konkurenta do drugiego: gdy wybranek