Bożego Narodzenia, wciąż proszę kogoś, żeby powtórzył to, co powiedział. A najczęściej proszę o to swojego męża. Końcówki jego zdań czasem jakby się rozpadały.
Uważam, że to wina Simona z dwóch powodów: ma brytyjski akcent i mamrocze. Obie te cechy się nasilają, kiedy przebywa z rodziną. Sama zresztą czuję się przymulona, bo przez większość świątecznego czasu gramy w brytyjską edycję Trivial Pursuit, która wymaga encyklopedycznej znajomości walijskich znaków drogowych i angielskiej piłki nożnej w latach siedemdziesiątych.
Mam też oczywiście drugie, dramatyczne podejrzenie, a mianowicie: tracę słuch. Nie mówię o tym Simonowi, ale po powrocie do Paryża czym prędzej umawiam się na prywatną wizytę u laryngologa z miejscowego szpitala. (Wbrew temu, co Amerykanie sądzą o „uspołecznionej opiece zdrowotnej”, większość tutejszych lekarzy przyjmuje prywatnie i mogę pójść do tego, którego wybiorę).
Laryngolog, przemiły Francuz po sześćdziesiątce, słucha z uwagą, gdy opisuję mu problem, jaki mam z artykulacją swojego męża (sprawdziłam francuski odpowiednik czasownika „mamrotać”: marmonner). Wysłuchuje mnie, potem siadam w kabinie i zakładam słuchawki. Za każdym razem, gdy słyszę brzęczyk, podnoszę rękę jak francuska uczennica, z palcem skierowanym w niebo. Następnie powtarzam szereg słabo artykułowanych francuskich wyrazów: jardin, esprit, fréquence.
Kiedy wychodzę z kabiny, lekarz uśmiecha się do mnie.
– Ile lat mają pani uszy? – pyta.
Przechodzimy do jego biurka. Wyciąga wykres przedstawiający naturalne zmiany słuchu na przestrzeni ludzkiego życia. Linia łagodnie opada. Gdy mamy dwadzieścia lat, „nasz słuch jest idealny” – tłumaczy. W moim wieku trudniej wyłowić uchem najniższe i najwyższe tony.
– Proszę nie winić za to męża – upomina.
Mieszczę się w granicach normy.
Oddycham z ulgą, ale jestem zdziwiona. Zawsze mi się wydawało, że nasz słuch jest mniej więcej taki sam do momentu, aż wkraczamy w ósmą, dziewiątą dekadę życia, kiedy to wszyscy zaczynają wrzeszczeć do nas przez megafon. Byłam poniekąd przygotowana na zmagania ze starzejącą się twarzą i umysłem po czterdziestce. Ale nie sądziłam, że wraz ze mną w wiek średni wejdą moje uszy.
W dodatku nie wróży to dobrze mojemu małżeństwu. Tony poza moim zasięgiem to dokładnie te same tony, którymi posługuje się mój mąż. A to dopiero początek rozmaitych ubytków związanych z wiekiem. Antropolog Richard Shweder pisze, że kiedy w trakcie gry w squasha nadwerężył dolną część kręgosłupa i nie mógł się wyprostować, jego przeciwnik obwieścił: „Witamy w średnim wieku!”.
Koleżanka, która niedawno przekroczyła czterdziestkę, mówi mi przy lunchu, że nabawiła się ptozy – nieznacznego opadnięcia jednej z powiek. Lekarz stwierdził, że dokładną przyczyną jest wiek.
Czterdziestopięciolatek, który nigdy nie miewał żadnych problemów ze snem, zdradza, że teraz budzi się w nocy po kilka razy, żeby się wysikać. Lekarz wyjaśnił mu, że powiększona prostata uciska pęcherz, i zalecił ćwiczenia, picie soku pomidorowego oraz wypróbowanie kilku różnych tabletek. Jeśli żadna z tych rzeczy nie pomoże, będzie musiał przywyknąć do nocnych wycieczek do toalety. (Ciekawe, że gdy nasze dzieci zaczynają przesypiać noce, współczesne czterdziestolatki przestają).
Większość ludzi po czterdziestce jest oczywiście zdrowa. Mnóstwo osób w naszym wieku bierze udział w maratonach, gra w tenisa i w kosza. Pojedyncze okazy nadal grają zawodowo w golfa albo w hokeja, miotają piłkę w baseballu, biorą udział w konkursach pływackich, tańczą w zespołach baletowych. Ale nasze wyniki w prawie każdym sporcie pogorszyły się co najmniej minimalnie wskutek wydłużonego czasu reakcji, obniżonej wydolności płuc i ubytku masy mięśniowej. Lekarze zaczęli rzucać słówka w rodzaju „artretyzm”. Jeśli kiedykolwiek pomykaliśmy niczym gazele, po czterdziestce nie ma już o tym mowy.
– Teraz po prostu nie da się biegać tak szybko, choćbym nie wiem jak się starał – przyznaje wysportowany czterdziestodwulatek, który biega rekreacyjnie od kilku dekad.
Przynajmniej fakty dotyczące płodności napawają nadzieją. Do niedawna lekarze powoływali się na otrzeźwiające statystyki, również te głoszące, że kobiety, które nie urodzą dziecka przed czterdziestką, z trzydziestoprocentowym prawdopodobieństwem pozostaną bezdzietne. Okazuje się, że te liczby były częściowo oparte na siedemnasto- i osiemnastowiecznych francuskich rejestrach urodzeń oraz innych historycznych danych sprzed czasów antybiotyków, ultrasonografów i współczesnych metod statystycznych.
Od roku 1990 odsetek dzieci urodzonych przez Amerykanki w wieku od czterdziestu do czterdziestu czterech lat prawie się podwoił. Zawdzięczamy to między innymi nowym technologiom. Znajoma czterdziestodziewięciolatka urodziła właśnie dziewczynkę ze spermy i jajeczka pozyskanych od dawców. Kobieta, którą poznałam na placu zabaw, ma bliźnięta z rozmrożonej spermy męża nieżyjącego od kilku lat.
Wychowywanie dzieci po czterdziestce może być naturalnie bardziej wyczerpujące i przynosi inne wyzwania. Czterdziestodwuletnia świeżo upieczona mama zwierza mi się, że musi zakładać okulary, kiedy obcina paznokcie swojemu maleństwu. Zanim twoje dziecko nauczy się chodzić, masz wrażenie, jakbyś w mgnieniu oka z płodnej młodej mamy przeistoczyła się w madame.
A drobne zmiany cielesne zaczynają się kumulować. Mój żółknący przedni ząb nie poddaje się żadnym interwencjom stomatologicznym. Kiedyś nosiłam okulary tylko poza domem; teraz są mi potrzebne do poruszania się po mieszkaniu. Wpadam w panikę, kiedy na dnie mojej jamy ustnej pojawia się okrągła pięciomilimetrowa narośl. Po skierowaniu mnie na prześwietlenie lekarz mówi, że to nieszkodliwe zgrubienie kostne, dość częste u osób w moim wieku.
– Kiedy zniknie? – pytam.
– Nie zniknie – odpowiada. – I przypuszczalnie wyrośnie pani drugie, po przeciwnej stronie.
I znowu mój umysł nie dogania mojego wieku metrykalnego. Gdy laryngolog pokazuje mi wykres przedstawiający ubytek słuchu, wyznaję, że planowałam wymigać się od wszystkich drobnych dolegliwości związanych ze starzeniem. Chciałam być wyjątkiem.
– Rozumiem, w głowie ma pani nadal dwadzieścia lat.
– Nie, w głowie mam około trzydziestu siedmiu – uściślam.
– Ja mam sześćdziesiąt dziewięć lat, a w głowie dwadzieścia. – Uśmiecha się.
– Ja tam bym nie chciała mieć znów dwudziestu – mówię, nagle ciekawa, ile miał żon.
– Racja, trzydzieści jest lepsze. Ale naprawdę mam sześćdziesiąt dziewięć. A to nie kończy się dobrze.
– Nie do wiary, że od czasu do czasu nie odkrywają dwustupięćdziesięcioletnich ludzi – wtrącam.
– Będę jednym z nich! – odpowiada, po czym dodaje: – L’amour n’existe pas – miłość nie istnieje.
– L’amour? – pytam, zbita z tropu.
– La mort! Śmierć! – poprawia mnie. Nie dosłyszałam. – Oczywiście, że miłość istnieje. Ś m i e r ć nie istnieje. Przynajmniej nasza własna. Mamy dowody śmierci innych ludzi, ale nie naszej.
Po powrocie do domu nie wspominam o niczym Simonowi – ani o uszach, ani o miłości, ani o śmierci. To dziwne uczucie – starzeć się wraz ze swoim partnerem. Czasem lepiej udawać, że nic takiego się nie dzieje. Możliwe, że są rzeczy, które on też zachowuje dla siebie. Nadal proszę, żeby mówił wyraźniej, choć ma świadomość, że to nie do końca on jest winny naszych nieporozumień. Zawarliśmy milczącą umowę: on udaje, że nadal mam te same uszy, co w dniu naszego ślubu. A ja, że słyszę każde słowo.
Wiesz, że masz czterdziestokilkuletnie ciało, kiedy…
Wybierasz restauracje