do mnie, ma wielu rozsądnych i wiernych przyjaciół, którzy stanowili trzon gości na naszym weselu. Żadna z jego znajomych nie przyszła ubrana na biało.
Ciągnie mnie do nieprzeciętnych jednostek, które domagają się mnóstwa uwagi. Narcyzowie mają tę zaletę, że nie zadręczają się wątpliwościami na własny temat. To podróbki dorosłych – niezbyt mądrzy, za to bardzo pewni siebie. No i instynktownie wyłapują kłębiącą się we mnie mieszankę podziwu, niskiego poczucia własnej wartości oraz tolerancyjności dla złego postępowania.
Gdy wytykam Simonowi, że jego przyjaciele nie są tak nieprzewidywalnie ekscytujący jak moi, twierdzi, że lepiej otaczać się ludźmi życzliwymi, godnymi zaufania, bystrymi i z poczuciem humoru. Nakłania mnie, żebym bacznie przyglądała się ludziom, zanim się z nimi zaprzyjaźnię, i rejterowała, jeśli brak im którejś z tych cech. („Długo się zastanawiaj, czy możesz dopuścić kogoś do swej przyjaźni” – zalecał dwa tysiące lat temu rzymski filozof Seneka)[5].
Tylko że analizowanie innych mi nie w głowie; martwię się sobą. Inni wydają mi się zawsze wyraziści, pewni siebie, przenikliwi i z ciętym dowcipem. Obawiam się, że pod wierzchnią warstwą dobroduszności mogę nie mieć żadnej z tych cech. Dziwi mnie nawet, że program do rozpoznawania twarzy identyfikuje mnie na zdjęciach.
Może dlatego brakuje mi wiary w to, że moje przyjaźnie przetrwają. Jak gdybym stała na scenie i odgrywała rolę sympatycznej bohaterki, a moją nową znajomą obsadzała w roli widowni i naczelnego krytyka. Co oznacza, że w każdej chwili mogę zrobić klapę. A jeśli moja kolejna kwestia nie podtrzyma jej zainteresowania? Czy zgromadziłam na koncie wystarczająco dużo bon motów, żeby móc się rozluźnić i pobyć przez chwilę nudziarą? Druga osoba może na razie mnie lubi, ale co będzie, jeśli zmieni zdanie?
Nowych przyjaciół witam serdecznie i szczerze ich lubię. Ale bycie cały czas w narzuconej sobie roli wyczerpuje. Boję się, że wyjdzie na jaw moje wewnętrzne ubóstwo, więc robię się coraz bardziej skryta i zdystansowana. Wkrótce zaczynam taić prozaiczne szczegóły ze swojego życia, takie jak temat artykułu, który piszę, albo termin wyjazdu na urlop.
Jedyni przyjaciele, którym to nie przeszkadza, to ci zaabsorbowani sobą. Jest im obojętne, a może nawet nie zauważają, że mało mówię o sobie. Kiedy czytam w internecie, że narcyzm objawia się między innymi poczuciem, iż nasze życie jest przykrywką wewnętrznej pustki, boję się, że sama jestem nim dotknięta.
– Jesteś zaabsorbowana sobą, ale nie narcystyczna – pociesza mnie Simon.
W miarę jak wszyscy zbliżamy się do czterdziestki, zauważam, że niektórym z moich bardziej egocentrycznych przyjaciół się pogarsza. Cechy, które były urocze, gdy miało się dwadzieścia lat, a niepokojące, gdy miało się trzydzieści, teraz, u czterdziestolatków, wydają się niebezpieczne. Młodzieńcze ekstrawagancje zmieniają się w dorosłe patologie.
Jestem też w innej sytuacji życiowej. Obnażać się przed trudnymi ludźmi to jedno. Co innego obnażać przed nimi moje małżeństwo i dzieci. Z większością „przyjaciół” nie muszę nawet zrywać. Gdy przestaję słuchać monologów na temat ich życia albo nie pozwalam na biwakowanie w moim przyziemiu, natychmiast przestają dzwonić.
Po tym, jak sprzątnęłam narcyzów, została garstka – i dobrze mi z tym. Teraz sam fakt, że ktoś przypadł mi do gustu, traktuję jak sygnał ostrzegawczy.
Dysfunkcyjne przyjaźnie zastępuję związkami z ludźmi, którzy są więcej niż znajomymi, ale niezupełnie serdecznymi przyjaciółmi. Większość z nich to imigranci, tak jak ja, i wystarcza im do szczęścia to, że ktoś mówi po angielsku i stać go na zapłacenie swojej połowy rachunku za kolację. Mogę od czasu do czasu sycić swoją potrzebę kontaktów towarzyskich bez zdawania się na czyjąś łaskę.
Im bliżej jednak moich czterdziestych urodzin, tym bardziej żałośnie to wygląda. Dorosłość nie polega chyba na pielęgnowaniu więzi z miłymi ludźmi, którzy ledwo mnie znają. A moje dzieci dorośleją i coraz więcej widzą. Jak mam pokazywać im zdrowe relacje, na których będą mogły się wzorować, jeśli mam ich tak niewiele?
Żeby odwrócić zły urok, postanawiam uczcić swoją czterdziestkę imprezą. Nie zapraszam jednak żadnych dobrze sytuowanych przedstawicieli wolnych zawodów ani niepracujących mam, z którymi zadawałam się towarzysko. Spraszam osoby, z którymi chciałabym się przyjaźnić i które podejrzewam o przynależność do mojego plemienia: kilkoro pisarzy i intelektualistów, których trochę znam. Na mojej starannie zredagowanej liście ląduje pół tuzina osób ze swoimi partnerami, między innymi wykładowca renomowanej uczelni, reżyser dokumentalista, sławna południowoafrykańska dziennikarka oraz kobieta, której przyjaciel pisuje dla „New Yorkera”. Z niektórymi spotkałam się tylko raz.
Ponieważ moje urodziny wypadają w niedzielę, postanawiam urządzić w mieszkaniu „dom otwarty” między szesnastą a osiemnastą. To niezbyt zobowiązujące, a poza tym w zimowe niedzielne popołudnie nie dzieje się wiele ciekawego, więc wszyscy przyjmują zaproszenie.
Dzień upływa mi na układaniu bukietów, włoskich serów i przekąsek na blacie w kuchni. Ustawiam kieliszki do szampana, ubieram dzieci w ich najbardziej urocze paryskie stroje i upominam, żeby nie tykały potraw. Kilka minut przed czwartą nastawiam spokojny-lecz-skomplikowany jazz: ścieżkę dźwiękową mojego nowego życia.
Potem czekam na rozpoczęcie nowego życia po czterdziestce. W pierwszej godzinie imprezy nie przychodzi nikt. Dzieci z początku siedzą cichutko, potem żebrzą, żebym pozwoliła im uszczknąć jedzenia albo wyjść na dwór. Chwilę później popatrują na mnie jakby ze współczuciem: czemu nikt nie przychodzi na urodziny mamy? Mój mąż, rozbawiony, czyta książkę na kanapie.
O piątej reżyser informuje mnie esemesowo w imieniu własnym i żony, że jednak nie mogą przyjść. Odstawiam dwa puste kieliszki. Kwadrans po piątej zjawia się południowoafrykańska dziennikarka ze swoim chłopakiem. Gawędzą uprzejmie ze mną i z Simonem, rozglądając się ukradkiem po naszym prawie pustym mieszkaniu. Ledwo mnie znają; czy mają być jedynymi gośćmi?
Około wpół do szóstej pojawia się czworo czy pięcioro innych. Sadowią się małymi grupkami wokół mojej kuchennej wyspy, a ja krążę między nimi nerwowo, próbując wyczarować salonową atmosferę. Ale to nie jest olśniewający paryski salon. To spotkanie ludzi, którzy nie są pewni, po co tu przyszli: ubogie, niezgrabne i z przesadną obsługą. Wszyscy wychodzą przed osiemnastą piętnaście, nie opróżniwszy nawet pierwszej butelki szampana. Nikt oprócz moich dzieci nie tknął jedzenia.
Fiasko moich urodzin uprzytamnia mi, że jestem za stara na ambicjonalne przyjęcie urodzinowe. I choć nie minął dzień, już popełniam gafę za gafą.
Wiesz, że masz ponad czterdzieści lat, kiedy…
W twoim pokoju w rodzinnym domu nie ma już po tobie śladu.
Umiesz przywołać z pamięci ze szczegółami sytuacje, które wydarzyły się dawno temu.
Widzisz sepiową fotografię pomarszczonej Indianki siedzącej przy drewnianych krosnach i uświadamiasz sobie, że prawdopodobnie jest ona twoją rówieśniczką.
Wychodzisz z domu bez make-upu, a ludzie pytają, czy jesteś zmęczona.
Wprawdzie nie bierzesz pod uwagę botoksu, ale zastanawiasz się nad grzywką.
4
Jak wychować dzieci
.
Zasłonę dymną dobrych wiadomości stosowaną w mojej rodzinie kompensuję sobie, rozmawiając ze swoimi dziećmi praktycznie o wszystkim. Rozkładamy na czynniki pierwsze charakter każdego, kogo znamy, w tym wszystkich ich kolegów i koleżanek.
Możliwe, że przedobrzyłam. Pewnego ranka, kiedy odprowadzam córkę (nazywamy ją Bean, ponieważ gdy się urodziła, pielęgniarka włożyła