„Jakim cudem w ogóle mogło nam się to przytrafić?” – zastanawiała się autorka, nie umiejąc się pogodzić z tym, co jak grom z jasnego nieba spadło na jej rodzinę.
Ten list mną wstrząsnął. Uświadomił mi, że są ludzie, w których psychice tamto zdarzenie pozostawiło trwałe blizny. Było mi ich szczerze żal, chociaż wiedziałem, że autorce listu i jej mężowi nic po moim współczuciu. Cóż jednak więcej mogłem zrobić?
Zapewne westchnąłem i przewróciłem kartkę, tak jak większość ludzi.
Potem jednak złapałem się na tym, że wspominam ten list. Słowa „jakim cudem to się w ogóle mogło…” tkwiły mi w głowie jak wielki znak zapytania. Jakby nie dość było tego, że mąż autorki listu zupełnie przypadkowo padł ofiarą przemocy, to jeszcze ucierpiał wskutek wtórnej wiktymizacji (pospolitego nękania, które w korporacjach jest powszechnym zjawiskiem). Dlaczego nikt w żaden sposób temu nie zaradził? W końcu zaczął mi się z tego układać całkiem inny obraz.
Koledzy z pracy, nie wiedzieć czemu, uwzięli się właśnie na tego młodego salarymana[4] („O, idzie ten kolo, co go wyratowali z tamtego dziwnego zamachu”). Nie miał szans zrozumieć ich zachowania. Pewnie nawet do niego nie dotarło, że traktują go jak wroga. Pozory myliły. Zapewne uważał się za stuprocentowego Japończyka, niczym nieróżniącego się od innych.
Chciałem się dowiedzieć czegoś o kobiecie, która w liście do redakcji opisała przypadek swojego męża. Pragnąłem dogłębnie zbadać, jak społeczeństwo japońskie mogło się dopuścić tego rodzaju podwójnej przemocy.
Niebawem postanowiłem przeprowadzić wywiady z ocalonymi z zamachu.
Prowadziłem je przez prawie rok – od początku stycznia do końca grudnia 1996. Większość rozmów trwała godzinę lub dwie, ale niektóre przeciągały się do czterech. Wszystkie nagrywałem.
Nagrania spisano z taśm, więc oczywiście powstało mnóstwo tekstu pełnego meandrycznych dygresji oraz rwących się i powracających wątków. Brzmiało to w sumie jak mowa potoczna. Tekst zredagowano, przekomponowano, a tam, gdzie to było konieczne, przeformułowano, żeby się go łatwiej czytało, dzięki czemu zyskał postać strawnego maszynopisu objętości książki. Przy niektórych fragmentach miałem wrażenie, że w wersji spisanej są luki, więc musiałem jeszcze raz słuchać nagrań.
Tylko jedna osoba nie pozwoliła nagrać rozmowy. Wprawdzie przez telefon uprzedziłem, że rejestruję wywiad, lecz gdy wyjąłem z torby magnetofon, rozmówca oświadczył, że tego nie było w umowie. Przez dwie godziny ręcznie notowałem nazwiska, nazwy i liczby, a po powrocie do domu natychmiast zacząłem zapisywać to, co zapamiętałem z wywiadu, i skończyłem dopiero po paru godzinach. (Byłem mile zdziwiony, że moja po ludzku zawodna pamięć zdołała z garści notatek odtworzyć całą rozmowę; dla zawodowych reporterów to zapewne chleb powszedni, ale dla mnie była to nowość). W końcu jednak i tak nie pozwolono mi zamieścić tego wywiadu w książce, więc mój trud poszedł na marne.
Dwaj asystenci – Setsuo Oshikawa i Hidemi Takahashi – pomogli mi dotrzeć do rozmówców. Stosowaliśmy przy tym dwie metody: szukanie w mediach informacji o „ofiarach gazowego zamachu w Tokio” i rozpytywanie pocztą pantoflową. Prawdę mówiąc, okazało się to trudniejsze, niż się spodziewałem. Myślałem, że skoro metrem tokijskim jechały tamtego dnia tłumy pasażerów, łatwo będzie przeprowadzić wywiady. Podczas procesu nie było przecież formalnego zakazu publikowania „zeznań osób postronnych”. Sąd i policyjni śledczy musieli chronić prywatność poszkodowanych. Ten sam obowiązek miały szpitale. Jedynym punktem wyjścia były dla nas zamieszczane w gazetach wykazy osób hospitalizowanych w dniu zamachu. Podano w nich same nazwiska, bez adresów ani numerów telefonów.
Jakoś sporządziliśmy listę siedmiuset nazwisk, ale zdołaliśmy zidentyfikować zaledwie dwadzieścia procent osób. No bo jak tu odnaleźć Ichiro Nakamurę, czyli japońskiego Johna Smitha? A nawet gdy udawało nam się dotrzeć do kogoś spośród tych stu czterdziestu paru poszkodowanych, których zidentyfikowaliśmy, większość odmawiała udzielenia wywiadu, mówiąc: „Wolę zapomnieć o tym całym zdarzeniu”, „Nie chcę mieć nic do czynienia z Ōmu Shinrikyō” albo „Nie ufam mediom”. Nie zliczyłbym, ile osób rzuciło słuchawką na samą wzmiankę o publikacji wywiadu. Ze stu czterdziestu zapytanych w końcu tylko czterdzieści procent zgodziło się porozmawiać.
Po aresztowaniu elity Ōmu mniej osób bało się zemsty, nadal jednak raz po raz spotykaliśmy się z odmową, którą uzasadniano, mówiąc na przykład: „Mam niezbyt poważne objawy, więc nie warto, żebym się wypowiadał”. W niejednym przypadku sami poszkodowani gotowi byli rozmawiać, lecz sprzeciwiali się temu ich krewni („Nie wciągaj nas w to”). Urzędnicy i pracownicy instytucji finansowych też nie rwali się do rozmów.
Przeprowadziliśmy stosunkowo niewiele wywiadów z kobietami – z tego prostego powodu, że trudniej było do nich dotrzeć, idąc wyłącznie tropem nazwiska. Niezamężne młode kobiety w Japonii nie lubią, kiedy nieznajomi zasypują je pytaniami (to tylko mój domysł). Niektóre jednak odpowiedziały „mimo sprzeciwu rodziny”.
Spośród tysięcy ofiar znaleźliśmy więc raptem sześćdziesięciu chętnych do rozmowy, a i to wymagało od nas wielkiego poświęcenia.
Po spisaniu wywiadów ich bruliony rozesłano poszczególnym rozmówcom w celu sprawdzenia faktów. Dołączałem kartkę z prośbą, żeby dali mi znać, jeżeli znajdą w tekście coś, czego „woleliby nie zobaczyć w druku”, i czy tekstów nie trzeba skrócić lub w jakiś inny sposób zmienić. Prawie wszyscy zażądali zmian albo cięć, a ja spełniłem te żądania. W wielu wypadkach ocenzurowane fragmenty rzucały światło na pewne szczegóły z życia indagowanych osób, więc jako pisarzowi żal mi było z nich rezygnować. Niekiedy wysuwałem kontrpropozycję do zaaprobowania. Niektóre wywiady wędrowały tam i z powrotem aż pięć razy. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby uniknąć klasycznej sytuacji, w której człowiek po udzieleniu wywiadu czuje, że dziennikarz go wykorzystał, więc ze skwaszoną miną kręci głową, mówiąc: „Nie tak miało być” albo „Nadużyliście mojego zaufania”. Wszystko to zabierało wiele czasu.
Dzięki tak misternej i pracowitej przygrywce mieliśmy w sumie sześćdziesiąt dwa wywiady, ale – jak już wspomniałem – dwie osoby w ostatniej chwili cofnęły zgodę, a te akurat rozmowy były szczególnie ostre i znaczące. Kiedy na tak późnym etapie usuwałem gotowe teksty, naprawdę czułem, że wycinam sobie kawałki ciała. Ale cóż – odmowa jest odmową, zwłaszcza że od początku obiecywaliśmy uszanować wolę rozmówców.
Innymi słowy, każda wypowiedź w tej książce jest całkowicie dobrowolnym wkładem. Dodam z wielką przyjemnością i wdzięcznością, że dla ostatecznego potwierdzenia prawie wszyscy zgodzili się podpisać prawdziwym nazwiskiem, co nadaje wielekroć większą wagę ich słowom, gniewowi, oskarżeniom, cierpieniu… (Nie żebym lekceważył tych kilkoro, którzy z takich czy innych powodów osobistych podpisali się pseudonimami).
Każdy wywiad zaczynałem od pytania o przeszłość: miejsce urodzenia, wychowanie, rodzinę, pracę (zwłaszcza o pracę), żeby dać rozmówcy „twarz” i wyostrzyć jej rysy. Z całą pewnością nie chciałem zgromadzić chóru odcieleśnionych głosów. Chyba można złożyć na karb mojego powieściopisarskiego skrzywienia zawodowego to, że mniej interesuje mnie tak zwany „szerszy obraz” niż konkretne, nieupraszczalne człowieczeństwo pojedynczej osoby. Niewykluczone, że nieproporcjonalnie wielką część każdego dwugodzinnego wywiadu poświęciłem na pozór nieistotnym szczegółom, ale chciałem w ten sposób przybliżyć czytelnikom mówiącą „postać”. Oczywiście sporo z tego dodanego wymiaru nie doczekało się druku.
Japońskie media zbombardowały nas tyloma dogłębnie nakreślonymi sylwetkami winowajców z sekty Ōmu, czyli „zamachowców”, komponując uwodzicielsko gładki scenariusz, że przeciętny