Haruki Murakami

Podziemie


Скачать книгу

od sześciu lat jest szoferem tokijskiej telewizji. Godzinami czeka w gotowości przed jej gmachem, aż trzeba będzie nagle dokądś jechać na reportaż, a wtedy pędzi na miejsce akcji furgonetką wyładowaną sprzętem do zdalnego nadawania. Czasem musi wcisnąć gaz do dechy i przejechać półtora tysiąca kilometrów z Tokio na Hokkaido, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Ma ciężką pracę.

      Jest zawodowym kierowcą od połowy lat sześćdziesiątych. Samochodami pasjonuje się od dziecka. Kiedy o nich mówi, aż promienieje. Prawie nigdy nie miał kraksy ani nie dostał mandatu, chociaż przyznaje, że podczas wożenia ofiar zamachu gazowego do szpitala chwilami musiał trochę łamać przepisy.

      Mówi szybko, bez zastanowienia. Cechuje go błyskawiczny refleks. Jego zdecydowanie uratowało sytuację w miejscu zamachu.

      * * *

      Miałem wtedy furgonetkę Toyoty Hi-Ace z wielkim napisem TV TOKYO na boku. Jeżdżę z różnymi ekipami, ale furgonetka jest zawsze ta sama, wyładowana sprzętem i gotowa ruszyć, jak tylko coś gdzieś zacznie się dziać. Zwykle pracuję od 9.30 do 18.00, ale czasem mam nadgodziny albo wzywają mnie w środku nocy.

      To robota dla fachowca. Jeżeli inne telewizje wcześniej od nas dotrą na miejsce akcji, jest duży kłopot. Samochód ma ograniczoną prędkość, więc trzeba wybrać najmniej zatłoczoną drogę, żeby dojechać przed pozostałymi, a to wymaga myślenia. W wolnych chwilach ciągle studiuję mapy i zapamiętuję trasy. Może mi pan wskazać prawie dowolne miejsce w całym regionie Kantō, a będę umiał tam trafić.

      Codziennie coś się wydarza. Nie ma dnia, żeby coś się nie stało. Nigdy nie mam przerw (śmiech).

      Dwudziestego marca byłem na posterunku od 8.30. W furgonetce jest nas trzech: ja, kamerzysta Ikida i realizator obrazu Maki. Mieliśmy nakręcić materiał archiwalny z Ueda Harlow[10] w dzielnicy finansów Kabutochō, nie było jednak pośpiechu. Postanowiłem pojechać przez skrzyżowanie Kamiya-chō do alei Shōwa, ale kiedy dojechaliśmy do tego skrzyżowania, panował tam straszny zamęt. „Co tu się dzieje?” – pomyślałem. Zwolniłem i odtąd miałem się na baczności.

      – Wezwą nas tu z powrotem, zanim tam dojedziemy – powiedział Ikida.

      I rzeczywiście: tuż przed tunelem Shinbashi zadzwonili z centrali, że mamy pędzić do skrzyżowania Kasumigaseki – wielkiego placu w pobliżu wszystkich ministerstw: spraw zagranicznych, finansów, handlu i przemysłu, rolnictwa i rybołówstwa… Kiedy tam dojechaliśmy, zobaczyłem, że trzech czy czterech pracowników metra ubranych w zielone mundury leży na ziemi przy wyjściu ze stacji. Właściwie tylko dwaj czy trzej leżeli jak dłudzy, a reszta kucała. Młody pracownik metra krzyknął co sił w płucach:

      – Niech ktoś wezwie karetkę, i to szybko!

      Ze wszystkich ekip dziennikarskich my pierwsi tam dotarliśmy. Z metra taszczono ludzi na noszach. Obok jakiś policjant szczekał do krótkofalówki:

      – Przyślijcie tu parę karetek, ale już!

      W szpitalu św. Łukasza i w innych szpitalach wybuchła już jednak panika, więc żadne karetki nie pojechały w naszą stronę. Ofiar było tyle, że wożono je nawet nieoznakowanymi autami policyjnymi. Wszyscy darli się na całe gardło. Ikida to filmował.

      I nagle ktoś (mógł to być któryś z poszkodowanych) powiedział:

      – Zamiast nas filmować, może byście zawieźli parę osób do szpitala?

      Ale furgonetka była wyładowana sprzętem i różnymi gratami. Nie mogliśmy tak po prostu odjechać, więc naradziłem się z ekipą.

      – Cholera, co tu robić?

      – Jeżeli ich nie zawieziemy, to będzie kompromitacja.

      W końcu powiedziałem:

      – Dobra, pojadę.

      Podbiegłem do tego pracownika metra, który krzyczał, i spytałem, dokąd właściwie mam jechać.

      – Do szpitala Hibiya – odparł.

      Zdziwiłem się, bo najbliżej był szpital w Toranomon. Ale okazało się, że Hibiya ma umowę z tokijskim metrem.

      Wyładowaliśmy sprzęt, na wypadek gdyby znów coś się stało, ale furgonetka nie ma koguta, więc ten młody pracownik metra usiadł z przodu obok mnie, wystawił przez okno rękę, w której trzymał czerwoną chustkę, i pojechaliśmy do szpitala Hibiya. Czerwoną chustkę pożyczyła nam młoda pielęgniarka sprzed wyjścia ze stacji metra. Kazała nią machać, żeby było widać, że robimy za karetkę. Wieźliśmy zastępcę zawiadowcy, Takahashiego, który potem umarł, i jeszcze jednego faceta, ale nie wiem, jak się ten drugi nazywał. On też pracował na stacji, miał trzydzieści parę lat i nie był w tak ciężkim stanie jak Takahashi. Nawet o własnych siłach wsiadł do furgonetki. Położyliśmy ich obu na rozłożonym tylnym siedzeniu. Ten młody co chwila pytał:

      – Panie Takahashi, jak pan się czuje?

      Stąd znam nazwisko tego starszego. Ale Takahashi był prawie nieprzytomny, więc nie odpowiadał, tylko stękał.

      Szpital Hibiya był niedaleko stacji Shinbashi. Wielkie gmaszysko. Zajechaliśmy tam w jakieś trzy minuty… Młody pracownik metra przez całą drogę trzymał rękę za oknem i machał chustką. Przejeżdżaliśmy przez wszystkie czerwone światła i pędziliśmy pod prąd jednokierunkowymi ulicami. Policjanci nas widzieli, ale tylko machali, jakby mówili: „Jazda, szybciej!”. Byliśmy zdesperowani. Wiedzieliśmy, że to sprawa życia i śmierci.

      Ale w szpitalu nas nie przyjęli. Jakaś pielęgniarka wybiegła i nawet kiedy jej powiedzieliśmy, że na stacji Kasumigaseki był zamach gazowy, odparła tylko, że nie ma wolnego lekarza. Zostawiła nas na chodniku. Nigdy nie pojmę, jak tak mogła.

      Młody pracownik metra wszedł do szpitala, bliski płaczu, i zaczął błagać rejestratorkę:

      – On umrze, musicie coś zrobić!

      Wszedłem za nim. Takahashi jeszcze wtedy żył. Mrugał oczami. Wyjęliśmy go z furgonetki i położyliśmy na chodniku, a ten drugi kucnął blisko krawężnika. Byliśmy w szoku i tacy wściekli, że krew uderzała nam do głów. Czekaliśmy całe wieki, nawet nie wiem, jak długo, przestępując z nogi na nogę.

      Wkrótce potem jakiś lekarz wyszedł ze szpitala i wnieśli obu poszkodowanych na noszach. Okazało się, że w szpitalu nikt nie ogarnia sytuacji. Nie zawiadomiono ich, że mają się spodziewać ofiar zamachu, więc nie mieli pojęcia, co jest grane. Nie dawali sobie rady. Była już 9.30, czyli od zamachu minęła ponad godzina. A w szpitalu nic o nim nie wiedziano. Chyba my pierwsi dotarliśmy tam z poszkodowanymi. Na miejscu nikt nie miał pojęcia, co właściwie zaszło.

      Żal było patrzeć, jak młody pracownik metra przygląda się starszemu koledze, swojemu zwierzchnikowi, nie wiedząc, czy tamten przeżyje, czy umrze. Rozpaczliwie powtarzał:

      – Zbadajcie go, szybko, szybko!

      Ja też tak się martwiłem, że stałem przed szpitalem godzinę albo i dłużej, ale nie doczekałem się żadnej wiadomości, więc wróciłem przed stację metra. Potem już nie jeździłem do szpitala Hibiya i nigdy więcej nie spotkałem tego młodego pracownika stacji. Wieczorem dowiedziałem się o śmierci Takahashiego i bardzo mnie to zasmuciło. Przykro pomyśleć, że ktoś, kogo się wiozło, jednak nie przeżył.

      Czy jestem zły na sektę Ōmu? Nie, to coś więcej niż złość. Ale kogo oni chcą wykiwać? Twierdzą, że tylko wykonali rozkaz Asahary, ale przecież to oni są sprawcami, więc powinni stanąć przed sądem, gotowi na śmierć.

      Wiele razy jeździłem z ekipami do siedziby Ōmu w wiosce Kamikuishiki. Większość sekciarzy wygląda jak w kompletnym odlocie, jakby im wyssano dusze. Nawet się nie śmieją ani nie płaczą. Mają twarze jak maski z teatru nō, bez wyrazu. To pewnie efekt prania