Vincent V. Severski

Nieśmiertelni


Скачать книгу

nie wąsy, usta i implanty, można by pomyśleć, że Sorokin i Goldman niczym się od siebie nie różnią. Mimo to coś głęboko zaniepokoiło Selandera. Bo o ile Rosjanin wyglądał, jakby miał jedynie wysoką kartę, o tyle Goldman sprawiał wrażenie posiadacza królewskiego pokera. Początkowo Gunnarowi wydawało się, że czegoś nie rozumie, choć prawda jest na wyciągnięcie ręki. Kiedy jednak powiedział Lindzie o swoich wrażeniach, otrzymał odpowiedź, żeby się tym specjalnie nie przejmował, bo Goldman zawsze tak wygląda, co ponoć wydatnie pomogło mu w karierze. Jankesi tacy są, a Sorokina i tak nikt nie zrozumie – dodała pewna siebie.

      Gunnar przyjął opinię Lindy na wiarę, bo pierwszy raz w życiu rozmawiał z takimi szpiegami, ale zdawał sobie sprawę, że to nie policjanci, tylko manipulatorzy i złodzieje. Nie oczekiwał więc z ich strony żadnej pomocy, lecz wprost przeciwnie – wyłącznie komplikacji i ciągłych utrudnień. Dlatego też wydawało mu się, że gdyby miał odpowiednie siły i środki, powinien raczej zająć się rozpracowaniem Rosjan i Amerykanów w tej sprawie niż czekać na ich pomoc, szczególnie teraz, kiedy spektakl wystawiają Irańczycy.

      – Na dzisiaj koniec – oznajmił niespodziewanie. – Idźcie do domu, przemyślcie sobie wszystko i jutro o dziewiątej rano widzimy się tutaj ponownie. Przypominam: punktem wyjścia jest Nils Petersson, Ibis i Anton. Szukajcie motywu… osi zdarzenia… Fy fan! Szukajcie czegokolwiek w najciemniejszych zakamarkach swoich ponurych myśli.

      Gunnar zsunął się z biurka, zasyczał z bólu, marszcząc twarz, i żeby się nie przewrócić, oparł się o blat.

      – Co z tobą, Gunnar? – zapytała natychmiast Harriet i wszyscy spojrzeli w jego kierunku.

      – W porządku – odparł i wyprostował się. – W porządku, nic mi nie jest.

      Po chwili, wraz z powtarzanym kilkakrotnie hej!, pokój opustoszał i zostali w nim tylko Linda i Gunnar.

      Linda wolno pozbierała swoje rzeczy i z wyraźnym ociąganiem zaczęła wkładać kurtkę. Owinęła się szalikiem, zarzuciła torbę na ramię i z rękawiczkami i czapką w dłoni stanęła przed Selanderem, który najwyraźniej nie miał zamiaru jeszcze wychodzić.

      – Zostajesz? – zapytała.

      – Tak. Mam coś jeszcze do przejrzenia. Pozdrów Olafa…

      – Może przyjdziesz dziś do nas na kolację? – przerwała mu delikatnie. – Nie możesz tu przecież nocować… Gunnar? – Chwyciła go za ramię. – Wszyscy wiemy, że tu śpisz. Tak nie można… Zobacz, jak wyglądasz. Chodź. – Ścisnęła go mocniej. – Przecież widzę, co się z tobą dzieje. Zbieraj się.

      Selander stał w milczeniu jak zamurowany, zaciskając do bólu szczęki. Bardzo chciał rozwiązać sprawę zabójstwa na KTH, ale czuł, że jest bardzo zmęczony. Zrobiło mu się nawet miło, kiedy pomyślał, że odpocznie w domu przyjaciół, rozluźni się w innym otoczeniu i porozmawia nowym językiem. Nagle dotarło do niego, że chce się napić alkoholu. Strzelić potężną lufę whisky bez lodu, tak na raz, poczuć, jak leci do żołądka i zaraz odbija do głowy. Odkąd wyszedł ze szpitala, nawet o tym nie pomyślał, a teraz jakby wróciło wspomnienie z młodości, przeświadczenie, że alkohol to przecież najprostszy środek na pobudzenie wyobraźni i wypłukanie duszy.

      Niczego nie potrzebował teraz bardziej niż zwyczajnej odnowy.

      – Mam ochotę się napić – oznajmił niespodziewanie, aż Linda otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się zdziwiona. – Co ty na to? Masz coś w domu czy wstąpimy do bolagetu?

      – Świetnie! Nareszcie! – niemal wykrzyknęła i jakby z niedowierzaniem pokręciła głową. – Nareszcie! Pakuj się, Gunnar!

      Wyciągnęła telefon i odeszła na bok, a on zaczął niezdarnie krzątać się wokół siebie.

      – Olaf? Jesteś w domu? Nie? – Przez chwilę słuchała. – Zabieram do nas Gunnara… na wieczór… tak… Postaraj się przyjechać jak najszybciej…

      Kolejka linowa jeszcze nie działała, więc wokół było pusto. Czerwony termometr analogowy wskazywał minus dwanaście stopni, a kiedy wyjeżdżali, w północnym Teheranie było zaledwie minus dwa. W przejrzystym powietrzu widok spod Toczalu rozciągał się aż po Wielką Pustynię Słoną. Był tak imponujący, że Oleg, choć oglądał go już dziesiątki razy, nie mógł się powstrzymać, by nie odstać kilku minut i nie nasycić nim oczu.

      Najpierw zrobił trochę ćwiczeń rozciągających mięśnie, potem zapiął zamek błyskawiczny po samą szyję, włożył na głowę kominiarkę, a na nią kask. Dopiero na końcu wsunął okulary. Wsiadł na rower, zapiął rzepy na rękawicach, poprawił ochraniacze na kolanach i wziął kilka głębokich, rozluźniających oddechów. Podciągnął pedał i puścił hamulec. Rower na szerokich śniegowych oponach, ciągnięty siłą bezwładności, zaczął powoli sunąć w dół. Po kilkunastu metrach Oleg docisnął pedały i pojazd nabrał prędkości, pędząc po ubitym śniegu, by po chwili zniknąć za skałami w kierunku doliny Darbandu.

      Oleg miał doskonale opanowany przejazd tą trasą, dlatego na niektórych odcinkach, mimo zimowych warunków, pędził w dół z ogromną prędkością, omijając bardziej niebezpieczne miejsca, skracając sobie drogę i wybierając fragmenty pozbawione głazów, na innych zaś posuwał się w iście żółwim tempie. Po dwudziestu pięciu minutach najtrudniejszego etapu minął skały Band-e Jachczal i dotarł do górskiej ścieżki, która biegła wzdłuż strumienia płynącego w głębokim jarze. Piękno doliny Darbandu ściąga tu licznych turystów nawet zimą, ale wcześnie rano było jeszcze pusto i ewentualnej obserwacji trudno byłoby się ukryć i śledzić Olega. Sklepiki oferujące turystom kandyzowane owoce i bakalie były o tej porze roku w większości zamknięte, a restauracje jeszcze nieczynne.

      W Pas-e Ghale przejechał przez mostek nad wodospadem, skręcił ostro w prawo i wzdłuż wysokiego kamiennego muru, ostrym spadkiem, zaczął powoli posuwać się na dół, aż do kolejnego mostku, po którym ponownie przejechał na prawą stronę strumienia. Droga wyprostowała się i znikły kamienie, więc Oleg przyspieszył. Zostało mu około dwóch i pół kilometra do wylotu doliny, gdzie w miasto wlewał się duży obszar parkowy Saadat Abad. To był najważniejszy moment zjazdu, bo nie było lepszego miejsca, by wjechać do Teheranu.

      Lokal konspiracyjny mieścił się w kwartale domów między ulicami Mir Taghawi i Kazali, czyli w linii prostej Olega dzieliło od niego tysiąc siedemset metrów. Ale żeby się upewnić, że jest się czystym, należało skorzystać z gęstej sieci ulic, więc do przejechania pozostało mu jeszcze ponad dwa i pół kilometra. W Saadat Abad nie było śladu śniegu i na niektórych odcinkach mógł się rozpędzić do pięćdziesięciu kilometrów, tym bardziej że ulice miały duży spadek i ruch był jeszcze niewielki.

      Potrzebował pięciu minut, by pokonać ten etap, zaliczając dziesięć zakrętów pod kątem prostym, a chwilami jadąc po chodniku i odcinkami zamkniętymi dla ruchu.

      Gdy dotarł na miejsce i zsiadł z roweru, jak za każdym razem czuł silne drżenie rąk i nóg, ale starał się nie zwracać na to uwagi. Brama do domu była usytuowana w martwym punkcie i praktycznie należałoby podstawić samochód, by móc obserwować wejście, a najbliższy parking był za rogiem. Oleg otworzył metalową niemalowaną bramę, która głośno zaskrzypiała, wprowadził rower i przez otwór w odrzwiach jeszcze chwilę obserwował ruch na ulicy.

      Dom, podobnie jak wiele innych w tej okolicy, sprawiał wrażenie niewykończonego i niezamieszkanego. Ogrodzony był murem, a jego północna ściana przylegała do nowego apartamentowca.

      Oleg wszedł do mieszkania na pierwszym piętrze i rozejrzał się. Ostatni raz był tutaj dwa tygodnie wcześniej, Wasilij zaś tydzień temu, nie mógł więc być pewny, że wszystko jest