notatki było dla niego oczywiste, że od tej chwili są w stanie gotowości bojowej, Oleg obejmuje komendę i przed walką muszą obaj wypocząć, by móc na chłodno omówić plan działania. Bo teraz liczył się tylko czysty, chłodny umysł, spokój i odpowiedzialność. Zaczynała się operacja „Merkury 2”.
– Poczęstuj się. – Generał Lebiedź podsunął Popowskiemu talerz z blinami. – Póki ciepłe, bierz! Śmietanę zrobiła babka ze wsi obok. W Moskwie takiej nie kupisz. Zobacz! – Nabrał czubatą łyżkę i odwrócił, a śmietana oderwała się w jednym kawałku i spadła do miski.
Popowski patrzył na Lebiedzia, który sprawiał wrażenie, jakby już coś wypił przed jego przyjazdem, chociaż butelka stolicznej na stole była pełna. Trochę go to zdziwiło, bo generał pił wyłącznie ormiański koniak Erewan.
Nigdy dotąd nie widział Lebiedzia w takim stanie, choć ten przecież nieraz w jego towarzystwie pił, i to czasami niemało, ale nie tracił przy tym klasy. Teraz Popowski po raz pierwszy spotykał się z nim prywatnie. Siedział przy stole na jego daczy w lesie michajłowskim i może właśnie dlatego mu się zdawało, że ma przed sobą innego człowieka. Jako dziecko był w tym domu kilkakrotnie z ojcem, ale nic nie pamiętał.
Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że wielki gabinet w Jasieniewie nie jest jedynym naturalnym środowiskiem generała. Nie przypuszczał dotąd, że Aleksander Lebiedź, jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie, może chodzić w prującym się włóczkowym swetrze, z dwudniowym siwym zarostem i zapuchniętymi oczami.
I jeszcze te bliny i śmietana, zupełnie jak ojciec – pomyślał. Kawior astrachański pewnie z tego samego źródła.
Zrobiło mu się dziwnie swojsko, chociaż w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego generał zaprosił go do swojej daczy, i to na niedzielę, zastrzegając jednocześnie, by to zaproszenie zachował wyłącznie dla siebie. Określenie „wyłącznie dla siebie” oznaczało, że spotkania w ogóle nie będzie. Tak należało odczytać te słowa. Popowski bardzo dobrze znał pisane i niepisane zasady, czekał więc, aż generał pierwszy się odezwie.
– Człowiek wciąż wygrywa albo przegrywa, ale czasami martwi się, że wygrał, a czasami cieszy, że przegrał. I jaki sens ma nasze życie? – zapytał Lebiedź filozoficznie, czym zaskoczył Michaiła, bo dotąd nawet jeśli miał wątpliwości, to rzadko je ujawniał, a już nigdy nie relatywizował swojego szpiegowskiego losu.
Popowski od dawna rozumiał, jaka jest przepaść między starym kagiebowskim światem jego ojca czy Lebiedzia a cyniczną młodzieżą, ale teraz dotarło do niego z całą mocą, jak ważną rolę odgrywa jego pokolenie, pośrednie, łączące te dwa światy, los i historię Rosji.
– Wszystko jest względne, towarzyszu generale. – Popowski próbował trzymać poziom, ale nic mądrzejszego nie przyszło mu teraz do głowy. – Szczególnie w naszej profesji. Nieprawdaż?
Poczuł, że generał zbiera się, żeby powiedzieć mu coś ważnego, więc zamilkł, nałożył sobie blina, śmietanę, łyżkę kawioru i czekał.
Dochodziła dwunasta, na zewnątrz było pogodnie i padał delikatny puszysty śnieg, ale w starym drewnianym domu było szaro, a Michaił miał wrażenie, że nawet ponuro. Wydawało mu się, że oprócz generała nie ma tu nikogo, chociaż ciepłe bliny wskazywały, że przecież sam nie mógł ich zrobić. Siedzieli na krzesłach tapicerowanych czerwonym aksamitem i obitych mosiężnymi ćwiekami, przy wielkim okrągłym stole przykrytym białym kordonkowym obrusem. Pokój był bardzo duży, ale niski sufit nadawał mu przytłaczający charakter. Szara poświata z trudem przebijała się przez małe okna opięte ciężkimi firanami z niskimi lambrekinami.
Po kilkunastu minutach Michaił przywykł do półmroku. Rozejrzał się uważnie po pokoju i zaczął dostrzegać coraz więcej szczegółów. Dywany na ścianach, komodę, szezlong nakryty kapą, proste lustro, mnóstwo zdjęć i obrazków oraz mosiężny samowar pod ścianą. Nic nowoczesnego, żadnego radia, telewizora, komputera, nawet lampki halogenowej. Od razu wiedział, że nie znajdzie wokół ani jednego przedmiotu ze znakiem Ikea, i odniósł wrażenie, jakby czas zatrzymał się tu na poziomie estetyki i poczucia smaku Czechowa, Stalina, a może Majakowskiego. To nie był jego świat, ale mimo wszystko Popowski miał miłe wrażenie, że jest w rosyjskim domu, którego nie da się pomylić z żadnym innym, szczególnie pod względem zapachu.
Zjadł blina i popił herbatą. Zastanawiał się, co powiedzieć, bo cisza zaczęła się już przeciągać. Lebiedź patrzył w okno. W półcieniach jego martwa twarz bardziej przywodziła na myśl zniszczonego życiem starca niż szefa potężnego rosyjskiego wywiadu. Jedynie jego inteligentne, żywe oczy, głęboko osadzone pod siwymi rozczochranymi brwiami, intensywnie pracowały, szukając czegoś w myślach, jakby były zewnętrznym barometrem duszy.
– Dobrze, Miszka. – Podniósł się, podpierając o stół. – Przejdziemy się – oznajmił i dla Popowskiego było już jasne, że za chwilę się dowie, po co został tu zaproszony.
Ubrali się w przedpokoju: Popowski w swoją zieloną kurtkę puchową Helly Hansen i żeglarską czapkę, a generał w stary biały kożuch wartowniczy, walonki i karakułową uszatkę. Telefony zostawili w domu. Gdy wyszli na werandę, jednocześnie głęboko nabrali powietrza i z przyjemnością poczuli, jak uderzył ich suchy syberyjski mróz.
– Idź po butelkę – polecił Lebiedź. – I weź dwie szklanki.
Usiedli na zaśnieżonej ławce w czereśniowym sadzie nakrytym białym kożuchem i ze zwisającymi lodowymi soplami, sto metrów od domu. Generał wziął od Popowskiego szklanki i trzymając obie w jednej ręce, podstawił je pod butelkę. Michaił wlał po pół szklanki, wziął jedną i od razu w milczeniu wypili do dna.
– Domyśliłeś się już, że mam do ciebie sprawę – zaczął Lebiedź, a Popowski delikatnie skinął głową. – Stary lis jak ty nie potrzebuje żadnych wyjaśnień ani pustych wstępów. Jesteś moim najbardziej zaufanym oficerem i synem Wiktora Stiepanowicza, a to zobowiązuje nas obu. – Przerwał, zapatrzył się przed siebie i po chwili dodał: – Jeżeli siedzimy w środku zimy, pijemy wódkę na ławce w moim czereśniowym sadzie… co to znaczy, Miszka?
– Towarzyszu generale… jestem na rozkaz!
– Widzisz ten pień? – Lebiedź wskazał obcięty, wystający z ziemi gruby konar. – To było najstarsze drzewo w sadzie, czereśnia ptasia. Zasadził ją mój ojciec, kiedy się urodziłem, i nazwał Lubow. Była wysoka na ponad dwadzieścia metrów. Tu każde drzewo ma swoje imię. Ta tutaj – wskazał głową – to Nina, ta tam to Wiera, a ta to Olga. W ubiegłym roku miała wyjątkowo bogaty kwiatostan i wyżywiła pół pasieki Trofimowa, więc obrodziła potem jak jeszcze nigdy dotąd. Owoc był słodki, miękki, karminowy i tak nabrzmiały od soku, że gałęzie do samej ziemi dostawały i zleciało się do niej całe okoliczne ptactwo. W lipcu ubiegłego roku siedziałem na tej ławce, tak jak teraz, i czytałem książkę, gdy… – Przerwał i rozejrzał się wokół, a Popowskiemu się wydawało, że się rozmyślił i nie ma chęci opowiadać dalej tej historii, lecz ku jego zaskoczeniu generał odezwał się ponownie, wyraźnie poruszony. – Usłyszałem najpierw cichy chrzęst, po kilku sekundach znów, trochę głośniejszy, bardziej ostry… podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Lubow drży. To był niezwykły widok, nie rozumiałem, co się dzieje, bo inne drzewa stały spokojnie, a Lubow wyraźnie drżała, jej liście, owoce… nawet ptaki uniosły się w powietrze. Nie zdążyłem odłożyć książki, zdumiony tym, co widzę, gdy doszedł do mnie znów ten sam ostry dźwięk, nawet jakby jeszcze ostrzejszy, prawie krzyk, i poczułem, że coś ugodziło mnie w pierś. Poczułem ból i w tym samym momencie Lubow się zachwiała, przechyliła na bok i w zupełnej ciszy, delikatnie położyła się na ziemi.
Lebiedź zamilkł, a Popowski wstrzymał oddech,