agentów kilku służb. Nie miałby żadnej szansy ujść z życiem, nawet gdyby był Batmanem.
Mirmillo do Retiariusa.
Abdul Rahman Tahti. 1965.10.10. Tunezyjczyk. Wiedeń, Albrechtskreithgasse 5a. Telefon 784562318. Bezrobotny. Obywatel. Prawdopodobnie informator policyjny. Przestępca. Potrzebuję bezpiecznego miejsca na spotkanie w lokalu pod camcontrol on line na iPhone’a, w pobliżu jego miejsca pracy – do 300 metrów. I podobnego koło jego domu. Potrzebny dostęp do City Cam w rejonie jego zamieszkania. Pilne! Jaki operator ma najsłabsze pokrycie w Wiedniu? Czas 1–2 dni. Info na IPX9899!
Przeczytał tekst dwa razy i upewnił się, że napisał wszystko, co było niezbędne. Ani mniej, ani więcej. Teraz wszedł na aplikację SafeTribe, dostępną tylko dla wojowników z Zatoki, i zaczął wpisywać tekst. Po zapisaniu każdego słowa i naciśnięciu spacji zamieniało się ono w ciąg znaków opartych na systemie ASCII. Ta aplikacja, dobrze już sprawdzona, była dziełem Retiariusa i nieznanego geeka z NSA.
Karol zawahał się na moment, czy aby jest już gotowy do tej roboty i czy wszystko dokładnie przemyślał. Żadna improwizacja nie wchodziła w grę i jeśli puści tę wiadomość, już nie będzie mógł się wycofać. Zadanie musi być wykonane szybko, sprawnie i dokładnie, a wynik ma być czytelny i wyraźny.
Uderzył palcem wskazującym w okienko Send mocniej niż normalnie, po czym wyłączył iPhone’a i schował go do kieszeni.
Po kilku minutach wstał, odniósł kubek i talerzyk. Zanim dał nieprzyzwoicie wysoki napiwek, pogodna kelnerka o zabójczych czarnych oczach obdarzyła go powalającym uśmiechem. Pomyślał, że pewnie nie byłaby taka miła, gdyby się do niego zbliżyła i poczuła skutki jazdy w czterdziestostopniowym upale bez klimatyzacji.
Wyszedł na skrzyżowanie alei Wilanowskiej i Wołoskiej. Przed wejściem stał rząd taksówek z logo Galerii Mokotów. Karol wziął pierwszą i podał adres w Iwicznej.
Dochodziło wpół do pierwszej, kiedy wyszedł mokry spod prysznica. Zarzucił swój ulubiony biały szlafrok frotté i porządnie wytarł gęste czarne włosy. Pomyślał, że przed robotą powinien się ostrzyc.
Pozasłaniał szczelnie wszystkie okna i dopiero wtedy otworzył skrytkę w podłodze. Wyjął duże drewniane pudełko, w którym w specjalnie przygotowanych przegródkach ułożone były iPhone’y, Blackberry, zwykłe telefony i dwa iPady. Wyjął iPhone’a z marynarki i nakleił na nim karteczkę samoprzylepną, na której napisał numer 9. Następnie otworzył notatnik w twardych okładkach i pod cyfrą 9 zapisał datę i treść wysłanej do Retiariusa informacji. Kratkowaną kartkę z Galerii Mokotów spalił w popielniczce, a szczątki rozgniótł zapalniczką. Zamknął skrytkę, ale jej nie zabezpieczył, choć powinien. Uznał, że dzisiaj będzie spał w salonie, więc wszystko będzie miał pod kontrolą, a i tak musi wstać najpóźniej o osiemnastej i zacząć się przygotowywać do wyjazdu do Wiednia.
Położył się w szlafroku na kanapie i przykrył pledem. Na wszelki wypadek nastawił budzik na osiemnastą. Wyjątkowo zmęczony po podróży, nie był pewien, czy jego zegar biologiczny zadziała sprawnie. Wyciągnął się na wznak i podłożył ręce pod głowę.
W salonie panował przyjemny mrok i cisza, chociaż na zewnątrz świeciło słońce, ptaki szalały wokół domu i było czuć, jak intensywnie żyje Warszawa.
Wciąż był podenerwowany podróżą, rozmową z Sajedem i tym, co mu powiedział profesor. I teraz, kiedy powinien się rozluźnić i odpocząć, czas wygrywał ze snem.
– Zuza, Sajed, Raszid, profesor, Abdul, każdy z osobna… wszyscy razem… Cztery Źródła… – powiedział do siebie bez zastanowienia i usiadł na skraju kanapy.
Na wyciągnięcie ręki wisiała na oparciu krzesła jego jemeńska marynarka. Przyglądał jej się przez chwilę, potem chwycił za kołnierz i powoli ściągnął ją z krzesła. Zawahał się, po czym włożył rękę do bocznej kieszeni i wyciągnął niedużą książeczkę po arabsku, z wierszami Hawiego. Wyjął z niej białą kartkę, rozłożył, rozprostował kantem dłoni i przeczytał niewyraźny tekst zapisany ręką niewidomego: „Stockholm, Veckovägen 12, Täby, mobile 0709875432”.
Linda wyjątkowo szybko wdrożyła się do pracy jako zastępca naczelnika Wydziału Walki z Ekstremizmem, zwanego potocznie i błędnie wydziałem terrorystów islamskich. Tak się przyjęło, jak tylko został on utworzony, ale prawdziwego znaczenia ta nazwa nabrała dopiero po jedenastym września 2001 roku. Nawet Kurt Lövenström, kiedy szedł do tego wydziału, mówił sekretarce, że „będzie u terrorystów”.
Określenie „terroryzm” istnieje w języku szwedzkim i oznacza dokładnie to samo co we wszystkich innych językach. Jednak oficjalnie sprawa nie jest taka prosta. Określenie „terroryzm islamski” dopiero od niedawna i z trudem przebija się do języka publicznego, bo kojarzy jednoznacznie jedną religię z określonym zachowaniem. A w Szwecji żyje trzysta tysięcy muzułmanów i funkcjonuje cicha umowa, że ekstremiści islamscy nie naruszają spokoju społeczno-politycznego. Państwo w zamian popiera aspiracje Palestyńczyków, chociaż robi przy tym perskie oko do Izraela, że wprawdzie popiera, ale tak nie do końca.
„Taki nasz syndrom sztokholmski, tyle że w nowym, ogólnopolitycznym wydaniu” – zwykł mówić z sarkazmem Lövenström i wcale się z tym nie krył. Kilka razy powiedział tak w wywiadach dla telewizji i prasy, ale nigdy tego nie opublikowano.
Dlatego Wydział Walki z Ekstremizmem miał trzy podwydziały: walki z ekstremizmem prawicowym, lewicowym i religijnym. I nikt nie mógł teraz Säpo nic zarzucić. Więcej, właśnie organizowany był podwydział do spraw walki z zielonym ekstremizmem.
Od 2001 roku wszyscy już nazywali sprawę po imieniu, nawet w Rosenbadzie, siedzibie rządu. Wyjątkiem byli oczywiście rzecznicy prasowi, ale to też pozostawało tylko kwestią czasu.
W nocy mocno padało, aż Linda musiała wstać i wytrzeć zalaną podłogę w salonie. Olaf spał jak zabity i nawet nic nie zauważył. Rano zjedli razem śniadanie, potem Olaf włożył swój najlepszy garnitur i pierwszy wyszedł z domu. Musiał być wcześniej w pracy, bo chciał się przygotować do spotkania z norweskimi kolegami z PST. Dlatego poszedł do najbliższej stacji metra Medborgarplatsen i pojechał na Polhemsgatan 30 z przesiadką na Centralen.
Linda wyjrzała przez okno i uznała, że pogoda jest wystarczająco dobra, by mogła jechać do pracy na rowerze. Włożyła niebieskie spodnie, bluzkę z długim rękawem i żółtą bawełnianą marynarkę z paskiem typu safari oraz granatowe półbuty na niskim obcasie. Na plecy zarzuciła wytarty granatowy plecak Fjällräven. Wzięła też pompkę rowerową, bo kiedy wracała wieczorem do domu, wydawało jej się, że z przedniego koła zeszło powietrze.
Olaf miał je napompować wieczorem, ale dyskusja na temat ostatniego tomu trylogii Stiega Larssona wybuchła tak gwałtownie, że prozaiczna sprawa powietrza w kole zeszła na dalszy plan, a w końcu gdzieś się rozpłynęła. Teraz Linda patrzyła na ten problem zupełnie inaczej i była zła na Olafa, bo pompowanie koła rano nie należało do jej ulubionych zajęć. Mogła oczywiście jechać metrem, ale to nie byłoby w jej stylu. Jak sobie coś postanowiła, to tak musiało być.
Do pracy miała trzy i pół kilometra, więc jeśli nie musiała dłużej stać na światłach, dojeżdżała na Polhemsgatan w piętnaście minut. Za każdym razem, kiedy wracała już z pracy do domu przez Centralbron, najpierw po prawej stronie mijała wydawnictwo Norstedts, które ożywiło książki Larssona, a zaraz potem dom na wysokiej skale, w którym mieszkała Lisbeth Salander. I chociaż doskonale wiedziała, że to czysta fikcja literacka, miała nieodparte wrażenie, że ona tam siedzi wysoko nad wodą w oknie swojego ogromnego mieszkania i patrzy, jak Linda przejeżdża przez most.
Kiedy Stieg Larsson stworzył tę postać, Linda z radością stwierdziła, że ma nareszcie kogoś, kto myśli i czuje