i od tamtej pory studiował je nieustannie, znajdując w nich wciąż coś nowego i coraz bardziej emocjonującego. Z czasem nabrały dla niego osobistego znaczenia i choć nie wiedział jeszcze, co oznacza sztuka vanitas, to jednak w podświadomości odczytywał je tak, jak należy. Któregoś dnia, gdy miał dwanaście albo trzynaście lat, ze zdziwieniem się zorientował, że obrazy są osierocone i że nikt nie poświęca im uwagi, więc adoptował je jako swoje.
Nigdy nawet nie przeszło mu przez myśl, by je wycenić, a tym bardziej sprzedać.
Bał się jedynie, że jego rodzeństwo, wychowane na podobieństwo swoich rodziców, wszystko, co zostało, rozerwie na strzępy, nie bacząc na majestat śmierci.
Claesa Magnusa z rodzicami nie łączyło prawie nic, a jeszcze mniej z rodzeństwem. Był wciąż dziwnym przypadkiem, który nie powinien był się zdarzyć, a z którym trzeba jednak coś zrobić. Toteż Claes wychowywał się sam, ledwie zauważany przez coraz szybciej starzejących się rodziców i tolerowany przez rodzeństwo zajęte ciągłym przepychaniem się na okładkę „Hänt i Veckan”.
W 1982 roku Albert von Utrecht zakupił nieduże mieszkanie w kamienicy na obrzeżach centrum miejscowości Almuñécar na południowym wybrzeżu Hiszpanii, nieopodal Malagi.
Claes spędzał tam każde lato, najpierw z rodzicami, a potem sam lub z przyjaciółmi, i długo nie wiedział, jak piękne może być lato w Szwecji. We wczesnym dzieciństwie nawet nie miał szwedzkich przyjaciół. Szybko opanował hiszpański i wychowywał się z rówieśnikami z okolicznych domów. Gdy szedł do szkoły, mógł równie dobrze zaczynać naukę w Madrycie jak w Sztokholmie.
Zdarzyło się kiedyś, gdy miał czternaście lat, że zgubił klucz, a rodzice wyjechali do znajomych w Maladze i mieli wrócić dopiero za dwa dni. Stanął zatem wobec trudnej decyzji, co ze sobą zrobić.
Na parterze ich domu, w małej kawalerce, mieszkał Alejandro María Fernando. Był kimś w rodzaju dozorcy lub portiera. Wyglądał jak stuletni starzec, choć w rzeczywistości miał dopiero siedemdziesiąt pięć lat. Na jego drzwiach widniał napis Conserje, ale Albert nie nazwał go nigdy inaczej niż butler, chociaż Alejandro wcale nie chodził w liberii, tylko w rozciągniętych brązowych spodniach z welwetu. Claes znał go tylko z widzenia. Kilka razy dziennie mijał jego otwarte drzwi i widział, jak starzec z uśmiechem podnosi głowę znad książki i niezdarnie go pozdrawia wykrzywioną gośćcem dłonią.
Claes czuł do niego sympatię i odpowiadał mu w taki sam sposób. Dlatego nie rozumiał nieustannych komentarzy rodziców, którzy uważali go za dziwaka, lenia i nieudacznika, co to nie potrafi wbić prosto gwoździa, choć Albert von Utrecht młotek znał tylko z teorii. Mówił o nim tak, jakby celowo wybrał tego zbliżonego doń wiekiem starca, by choć trochę sobie powetować więdnący etos rodu von Utrecht. To wystarczyło Claesowi, żeby go polubić.
Dwa dni, które spędził w przypominającej antykwariat kawalerce Alejandra Marii Fernanda, odmieniły go na zawsze. Było to jedno z tych nielicznych zdarzeń w jego życiu, za które był wdzięczny swoim nieprzybranym rodzicom. I choć znajomość z Alejandrem przetrwała ledwie dwa lata, to jednak zapamiętał ją w najdrobniejszych szczegółach i nawet dzisiaj mógłby powtórzyć każde słowo, które wtedy padło.
A były to słowa proste, takie jak „wolność”, „równość”, „sprawiedliwość”. Potem przyszły trudniejsze – „wojna”, „Franco”, „Stalin”, „Hitler”, „życie” i „śmierć”. I w końcu najtrudniejsze – „Hiszpania”, „Grenada”, „Lorca”, „Hemingway”, „Picasso”, „Orwell” i „kochać”. I choć rankiem pierwszego dnia były mu zupełnie obce, następnego późnym wieczorem rozumiał już, co oznaczają i jak blisko, nierozerwalnie są ze sobą związane. Do tego stopnia, że wszystkie brzmią tak samo. Pod koniec drugiego dnia był już absolutnie pewny, że to są najważniejsze słowa, jakie dotąd usłyszał.
Ale najważniejszy w tej podróży do nowego świata był dla czternastoletniego Claesa Magnusa sam conserje, wspaniałe, idealne przeciwieństwo własnego ojca, Alberta von Utrecht, praprawnuka karłowatego kwatermistrza Karola, co służył wiernie Królestwu Szwecji w czasie wojny trzydziestoletniej.
Alejandro miał szesnaście lat, kiedy wstąpił do oddziałów republikańskich w Grenadzie. Lipiec 1936 roku był bardziej gorący niż zwykle. Wtedy właśnie na wieść o buncie generała Franco rząd republikański w Madrycie wydał robotnikom broń. Alejandro, jak większość jego przyjaciół z gimnazjum, nie miał wątpliwości, że po tę broń trzeba sięgnąć. To było oczywiste, choć nie należał do żadnej partii ani organizacji.
Jednak walka z nacjonalistami nabrała osobistego wymiaru dopiero po zamordowaniu Garcii Lorki i stała się formą zemsty w obronie wolności i odmienności.
Niepostrzeżenie Andaluzja stanęła w ogniu okrucieństwa. Walka nie trwała długo, bo Grenadę szybko zajęli z zewnątrz i od wewnątrz frankiści. Rozpoczęło się polowanie na republikanów, represje, egzekucje. Ludzie znikali niezależnie od wieku i płci, choć niedaleka republika trzymała się wciąż mocno i Alejandro wraz z przyjaciółmi wypatrywali odsieczy, która nigdy nie nadeszła.
Następne czterdzieści lat spędził ukryty pod podłogą w swoim rodzinnym domu. Przez dwadzieścia pięć lat opiekowała się nim matka, przez dziesięć siostra, potem jej dzieci i wnuki. Wszyscy zawsze wiedzieli, że wujek mieszka pod podłogą, i było to równie oczywiste jak to, że nikt nie może o tym wiedzieć. W ostatnich latach wiedziała już cała ulica, z wyjątkiem, jak mogłoby się wydawać, Guardii Civil. Wyglądało to tak, jakby jego samouwięzienie było dla frankistowskiej władzy sprawiedliwe i wygodne.
Mimo próśb rodziny dziadek Alejandro zdecydował się pozostać pod podłogą aż do powrotu republiki i śmierci Franco. Przez czterdzieści lat przeczytał setki książek, więc nikt nigdy nie mógł powiedzieć, że jest z nim coś nie w porządku. Przeciwnie, w ostatnich latach jego dziwna, pustelnicza walka z Franco, pełna poświęcenia, jakby złożył śluby czystości, zdobyła uznanie i szacunek okolicznych mieszkańców. Po wkroczeniu frankistów w 1936 roku została zamordowana większość jego przyjaciół i Alejandro uważał, że musi żyć, by dalej walczyć, a walczyć może tylko żywy. W końcu był ateistą.
W 1975 roku po trzech zawałach zmarł jego osobisty wróg, generalissimus Franco, i Alejandro miał nadzieję, że długo się nacierpiał. Młody król Juan Carlos szybko i sprawnie odbudował demokrację, ale to już nie było to.
Z domu wyszedł po raz pierwszy dziewiętnastego stycznia 1976 roku przy aplauzie zebranych na zewnątrz mieszkańców i wznosząc zaciśniętą pięść, trzykrotnie przemaszerował wzdłuż całej stumetrowej ulicy. Przez pierwsze lata poszukiwał mogił przyjaciół. Znalazł dwa masowe groby, ale nie było wtedy badań DNA i nie udało się ustalić, kto w nich leży.
Zrobiono o nim kilka programów telewizyjnych, udzielił kilkunastu wywiadów i na koniec został conserje w domu dla bogatych Europejczyków, bo był najbardziej oczytany.
Los Alejandra Marii Fernanda tak wstrząsnął Claesem, że ten przez kilka nocy nie mógł spać i poprzysiągł zemstę wszystkim jego wrogom. Nie był w stanie zrozumieć, dlaczego nie urodził się, jak on, w 1920 roku, by z bronią w ręku walczyć o wolność. Potem przeczytał mnóstwo książek o wojnie domowej w Hiszpanii i chociaż nie wszystko mu się u republikanów podobało, to jednak wolności po tej stronie było tyle, że bez trudu mógł tam znaleźć miejsce i broń dla siebie.
Z czasem przestał czytać na ten temat, sporo zapomniał, a nieraz też dowiedział się nie tego, czego oczekiwał. Ale pozostał wierny ideałom. Solidaryzował się całym sercem ze wszystkimi, którzy gdziekolwiek na świecie toczyli walkę o wolność.
Gdy Lady Gaga zaśpiewała piosenkę Alejandro, Claes uznał, że nie ma już odwrotu.
Nie opuścił w Europie prawie żadnego wiecu, demonstracji czy protestu, a już na pewno nie w Sztokholmie, i nigdy nie