w absolutnie ścisłej tajemnicy, także wewnątrz placówki – stwierdził Lebiedź w taki sposób, jakby sam był zaangażowany w działania operacyjne. – Pojawił się jednak pewien interesujący szczegół. Bilety na samolot do Warszawy kupował ochroniarz Lee, a nie oficer rezydentury albo pracownik administracyjny ambasady. To był ważny element potwierdzający, że te wyjazdy mogą mieć tajny charakter.
– Po wstępnej analizie przyjęliśmy założenie, że Lee musi się spotykać w Polsce z kimś szczególnie ważnym dla wywiadu koreańskiego – przejął głos Siemionow. – Wykluczyliśmy tajne rozmowy z Amerykanami…
– Dlaczego? – zapytał Popowski. – Przecież…
– Ze względów politycznych – odpowiedział zdecydowanie Lebiedź. – Lee jest zdeklarowanym jastrzębiem… Amerykanie prędzej by go zlikwidowali, niż wdawali się z nim w rozmowy.
– Jankesi nie będą się kontaktować z Północą bez wiedzy Południa – wtrącił Wania. – Już kiedyś próbowali i źle to się skończyło. A poza tym po co jeździć aż do Warszawy? Przez moment podejrzewaliśmy, że to może Północ rozmawia z Południem, ale zaraz uznaliśmy to za bezsensowne, bo Seul musiałby mieć zgodę Warszawy, więc tego samego dnia wiedzieliby o tym Amerykanie. Tak czy inaczej żadna z kombinacji politycznych nie miała większego sensu – zakończył Siemionow i pokiwał znacząco głową, ale nie poprawił okularów, które zjechały mu już na koniec nosa.
– No dobrze. To co teraz? Jaka jest koncepcja? – zapytał nieco zdezorientowany Popowski. – Po co Lee jeździ do Warszawy?
– Lee z obstawą był ostatni raz w Polsce tydzień temu – odparł Wania. – Jego ochroniarz za każdym razem kupował bilet na tydzień przed wylotem, czyli data wyjazdu była z góry ustalona…
– Podczas ostatniego spotkania – uściślił Michaił.
– Otóż to!
– Czyli Lee na pewno z kimś się spotyka.
– Oczywiście! – Siemionow się uśmiechnął. – Dlatego kiedy jego ochroniarz kupował bilet do Warszawy, odpowiednio się przygotowaliśmy. Wcześniej poleciało do Polski dwóch naszych oficerów z obserwacji zewnętrznej, a do samolotu wsadziliśmy mu jeszcze dwóch z paszportami dyplomatycznymi, bo zakładaliśmy, że może przechodzić przez salonik VIP-ów.
– Naszych oficerów z obserwacji zewnętrznej w Warszawie prowadził twój oficer… – rzucił Lebiedź.
– Witalij Bobriukow?
– Ten sam!
– Towarzyszu generale, czy nie byłoby celowe poprosić o pomoc Polaków? – zapytał niepewnym tonem Popowski.
– To nie wchodzi w rachubę – odpowiedział zdecydowanie Wania. – Ani z powodów politycznych, ani tym bardziej z powodu, o którym zaraz powiem. – Sposób, w jaki to oświadczył, wyraźnie wskazywał, że to on, Iwan Siemionow, decyduje w tej sprawie o wszystkim.
– Rozumiem. Polacy natychmiast poinformowaliby o wszystkim Amerykanów. Czy tak?
– Oczywiście, ale nie to jest najważniejsze. Posłuchaj dalej, Misza. – Wania po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. – Lee oczywiście wyszedł przez salonik VIP-ów, gdzie czekał na niego cały pluton dyplomatów z warszawskiej ambasady. Nasi trzymali się dyskretnie w cieniu. Dali tylko znać Bobriukowowi, gdzie mają się ustawić jego ludzie, by dalej śledzić Lee. Nie wyglądało to jednak dobrze, bo wydawało się, że generał pojedzie do ambasady Korei i stracimy możliwość dalszej obserwacji. Oczywiście liczyliśmy się z tym od samego początku, więc nie byłoby zaskoczenia. – Siemionow przerwał, poprawił okulary i pociągnął łyk zimnej herbaty. – Ale szczęście nam dopisało!
Popowski, widząc jego spontaniczną reakcję, poczuł przypływ radości. Zresztą twarz generała Lebiedzia też nabrała wyrazu dyskretnej satysfakcji. Albo tak się przynajmniej wydawało. Tak czy inaczej wyglądało na to, że także w tej sprawie wywiad rosyjski dobrze sobie radzi.
– Z parkingu dla VIP-ów na lotnisku Okęcie wyjechały trzy jednakowe mercedesy na niebieskich numerach dyplomatycznych – ciągnął Siemionow z coraz większym przejęciem. – Nasi ludzie mieli nie lada kłopot, żeby ustalić, kto wsiadł do którego, a szczególnie gdzie jest Lee. Natychmiast przekazali informację do Bobriukowa i numer rejestracyjny samochodu Koreańczyka. Kolumna ruszyła z lotniska w kierunku miasta…
– Ulicą Żwirki i Wigury… – wtrącił z satysfakcją Misza. – Lotnisko jest bardzo blisko centrum…
– No więc właśnie… – ciągnął Wania, jakby był w transie. – Trzy mercedesy pojechały do centrum miasta, ale korek był spory i nasi ludzie swobodnie mogli je śledzić. W pewnym momencie zauważyli, że samochód Lee wyraźnie odbił od kolumny i skręcił w jakąś ulicę. Kiedy się zatrzymał, szybko wysiadł z niego generał z teczką i jego dwóch ochroniarzy. Nasza obserwacja ustaliła, że udali się do pobliskiego hotelu Marriott…
– W Alejach Jerozolimskich… w Warszawie jest tylko jeden.
– Na dojściu kontrolowali się, jakby ich obsiadło stado pszczół, i najwyraźniej chcieli być na sto procent pewni, że są czyści. Wyglądali ponoć komicznie. – Przerwał na moment, jakby zbierał myśli. – Nasi ustalili, że wjechali na dwudzieste trzecie piętro. I nic więcej. Po jakichś trzech godzinach wyszli, jakby czymś mocno zdenerwowani, pospiesznie wsiedli do hotelowej taksówki i odjechali. Próbowaliśmy jechać za nimi, ale nasi szybko ich zgubili.
– Lee z kimś się tam spotkał… To dość drogi hotel.
– I o to boli nas głowa – stwierdził generał.
– Od pewnego czasu FSB i nasza służba prowadzą rozpracowanie profesora Igora Konstantinowicza Zagorskiego. – Siemionow nagle zmienił ton, jakby zaczął referować nową sprawę.
– Profesora Zagorskiego? Tego deputowanego z partii komunistycznej? – wtrącił ze zdziwieniem Michaił.
– Tak! Tego!
– Przecież on ma z dziewięćdziesiąt lat!
– Osiemdziesiąt siedem – odparł generał.
– Przecież to legenda naszego przemysłu zbrojeniowego… deputowany do Dumy!
– Niestety – odparł z wyraźnym smutkiem Lebiedź. – Igor Konstantinowicz ma problemy z głową, i to coraz większe, cierpi na zespół Kramera…
– To rodzaj obsesji. Tak czy inaczej nikt nie ma na niego wpływu. Staruszek chodzi własnymi ścieżkami, a w jego partii nie ma z kim rozmawiać. Zresztą nie możemy ujawniać, że się nim interesujemy. O sprawie wie oczywiście Władimir Władimirowicz. – Wania też był zatroskany.
– Profesor Zagorski ma jakieś związki z Koreą Północną – wywnioskował Popowski. – Jakie?
– To wygląda tak, Misza. Posłuchaj uważnie. – Siemionow poprawił okulary, podciągnął krzesło i wyprostował się. – W drugiej połowie lat osiemdziesiątych profesor Igor Konstantinowicz kierował zespołem pracującym nad ściśle tajnym projektem „Elbrus 2” w Arzamas-16…
– Tak, wiem… Obecnie Sarow…
– To było miasto zamknięte do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, ale teraz to nie ma znaczenia. Projekt „Elbrus 2” dotyczył prac nad nowym materiałem wybuchowym, który nazywa się pentaheksadrylihityna próżniowo-kompensacyjna… Brzmi zabawnie? – Siemionow uśmiechnął się, widząc zdziwienie na twarzy Popowskiego. – Ale to wcale nie jest zabawne! W ogólnym zarysie to związek chemiczny, który pobudzony strumieniem elektronowym wyzwala gwałtowną implozję materii, ta zaś po osiągnięciu masy krytycznej powoduje w ciągu kilku sekund rozprężenie, wykorzystując do tego tlen z atmosfery. Następuje potężna eksplozja, lecz nie jest