Лорен Вайсбергер

W pogoni za Harrym Winstonem


Скачать книгу

i poklepała tapicerowany podłokietnik, by wskazać, gdzie ma oprzeć głowę, po czym zniknęła za ścianą oddzielającą salon od kuchni. Z blatami z nakrapianego granitu i wyposażeniem z nierdzewnej stali kuchnia była ulubionym pomieszczeniem Leigh w całym mieszkaniu. Wszystkie garnki i patelnie wisiały na haczykach pod szafkami, uszeregowane według wielkości, a przybory i przyprawy z obsesyjną schludnością umieściła w pasujących pojemnikach ze stali i szkła. Okruchy, plamy, opakowania, brudne naczynia nie miały tu racji bytu. Lodówka wyglądała, jakby ktoś ją przed chwilą odkurzył, na blatach nie było ani śladu smug. Gdyby pomieszczenie mogło stanowić personifikację neurotycznej osobowości właściciela, kuchnia i Leigh byłyby jednojajowymi bliźniaczkami.

      Napełniła czajnik (kupiony zaledwie w ubiegłym tygodniu na wyprzedaży sprzętów gospodarstwa domowego u Bloomingdale’a, bo kto powiedział, że człowiek ma prawo do nowych rzeczy tylko z okazji ślubu?), postawiła na tacy talerzyki z serem i krakersami, po czym zajrzała przez okno do salonu, by upewnić się, że Emmy wygodnie leży. Widząc ją płasko na plecach, ramieniem zakrywającą oczy, ukradkiem wzięła komórkę i znalazła w książce telefonicznej nazwisko Adriany. Napisała: „SOS. E. i D. zerwali. Zejdź tu TERAZ”.

      – Masz advil?! – zawołała Emmy z salonu. A potem, znacznie ciszej, dodała: – Duncan zawsze nosił przy sobie advil.

      Leigh otworzyła usta, żeby powiedzieć, że Duncan zawsze nosił przy sobie mnóstwo rzeczy – wizytówkę ulubionej agencji towarzyskiej, własne zdjęcie z czasów dzieciństwa. Czasem nosił też coś w sobie, na przykład brodawki na genitaliach, które, jak przysięgał, wcale nie były weneryczne. Opanowała się jednak. Po pierwsze nie chciała przysparzać Emmy więcej cierpień, po drugie unikała hipokryzji: wbrew powszechnemu przekonaniu związek Leigh też był daleki od ideału. Odsunęła jednak od siebie myśl o Russellu.

      – Jasne, zaraz przyniosę – powiedziała, wyłączając gwiżdżący czajnik. – Herbata gotowa.

      Dziewczyny upiły po łyku herbaty, gdy odezwał się dzwonek. Emmy spojrzała na Leigh, która powiedziała tylko:

      – Adriana.

      – Otwarte! – zawołała gospodyni w stronę drzwi frontowych, ale Adriana zdążyła sama to sprawdzić. Wpadła do salonu i z rękami na biodrach przyjrzała się całej scenie.

      – Co się tu dzieje? – zażądała odpowiedzi. Lekki brazylijski akcent, niewiele więcej niż miękkie seksowne seplenienie, gdy była spokojna, sprawiał, że niemal nie można jej było zrozumieć, gdy czuła się, według własnych słów, „roznamiętniona” przez coś lub kogoś. Czyli właściwie zawsze. – Gdzie napoje?

      Leigh wskazała kuchnię.

      – Woda jest jeszcze gorąca. Zajrzyj do szafki nad mikrofalówką. Mam masę różnych smaków.

      – Żadnej herbaty! – wrzasnęła Adriana i wskazała Emmy. – Nie widzisz, że dziewczyna się sypie? Potrzebne nam prawdziwe napoje. Przygotuję caipirinhas.

      – Nie mam mięty. Ani limonek. Właściwie nawet nie wiem, czy mam właściwy alkohol – stwierdziła Leigh.

      – Wszystko przyniosłam. – Adriana uniosła nad głowę dużą papierową torbę i uśmiechnęła się szeroko.

      Leigh często uważała obcesowość Adriany za irytującą, czasem nawet trochę przytłaczającą, ale dziś wieczorem była jej wdzięczna za przejęcie kontroli nad sytuacją. Minęło dwanaście lat, odkąd Leigh po raz pierwszy zobaczyła uśmiech Adriany, a wciąż sprawiał, że czuła się oszołomiona i zaniepokojona. Jak ktoś może być tak piękny? – zastanawiała się po raz tysięczny. Jaka to wyższa siła zaaranżowała tak idealne połączenie genów? Kto uznał, że ta jedna pojedyncza dusza zasłużyła na takie ciało? To było zdecydowanie nie fair.

      Minęło jeszcze kilka minut, zanim drinki zostały przygotowane i rozdane, a dziewczyny usadowiły się wygodnie. Emmy i Adriana wyciągnięte na kanapie, Leigh po turecku na podłodze.

      – No więc mów, co się stało – poprosiła Leigh, łapiąc Emmy za kostkę. – Nie spiesz się i po prostu wszystko nam opowiedz.

      Emmy westchnęła i po raz pierwszy, odkąd przyszła, wyglądała na spokojną.

      – Nie mam zbyt wiele do opowiadania. Jest absolutnie rozkoszna… Urocza do wyrzygania. I młoda. Bardzo, bardzo młoda.

      – Co to znaczy „bardzo, bardzo młoda”? – chciała wiedzieć Leigh.

      – Dwadzieścia trzy.

      – To nie taka młoda.

      – Ma profil na MySpace – dodała Emmy.

      Leigh się skrzywiła.

      – I jest na Facebooku.

      – Dobry Boże – mruknęła Adriana.

      – Tak, wiem. Jej ulubiony kolor to lawendowy, a ulubiona książka Dieta South Beach. Po prostu „uwielbia” surowe ciasto, spotkania przy ognisku i sobotnie poranne kreskówki. Och, i po prostu „musi” przespać dziewięć godzin, bo robi się bardzo, bardzo drażliwa.

      – Co jeszcze? – zapytała Leigh, chociaż potrafiła przewidzieć odpowiedź.

      – A co jeszcze chcesz wiedzieć?

      Adriana rozpoczęła rundę pytań:

      – Nazwisko?

      – Brianna Sheldon.

      – College?

      – Uniwersytet Metodystów w Dallas, komunikacja, Kappa Kappa Gamma. – Emmy wymówiła trzy ostatnie słowa, idealnie naśladując wymowę rozpuszczonej próżnej dziewuchy.

      – Pochodzi z…

      – Urodzona w Richmond, wychowana na przedmieściach Charlestonu.

      – Muzyka?

      – Jakbyś nie wiedziała. Kenny Chesney.

      – Sport w liceum?

      – Powiedzmy to jednocześnie… – zaproponowała Emmy.

      – Cheerleaderka! – Adriana i Leigh krzyknęły razem.

      – Jasne. – Emmy westchnęła, ale potem lekko się uśmiechnęła. – Na stronie jakiegoś fotografa znalazłam jej zdjęcia ze ślubu siostry. Wygląda ładnie nawet w szmaragdowej tafcie. Dosłownie mnie od tego mdli.

      Dziewczyny się roześmiały, wszystkie obznajomione z najstarszą tradycją, sprzyjającą tworzeniu więzi między kobietami. Kiedy twoje życie spływa w kiblu, bo były chłopak nagle pojawił się na stronie dla nowożeńców weddingchannel.com, nic tak nie pociesza, jak obgadanie jego nowej dziewczyny. Od tego zresztą zaczęła się ich przyjaźń. Leigh i Emmy poznały się na astronomii. Obie wybrały te zajęcia, by zrealizować wymagania programowe w kwestii przedmiotów ścisłych. Żadna nie zdawała sobie sprawy, że astronomia to w rzeczywistości wybuchowa mieszanka chemii, rachunku różniczkowego oraz fizyki, a nie okazja, by poznać wszystkie konstelacje i pooglądać śliczne gwiazdy, jak miały nadzieję. Na ćwiczeniach były najgorsze i miały najniższe oceny, a ich opiekun naukowy dołożył do tego kazania wystarczająco długie, by dotarło do nich, że albo zaczną się uczyć, albo nie dostaną zaliczenia. Skłoniło to dziewczyny do spotykania się trzy razy w tygodniu w pomieszczeniu do nauki w akademiku Emmy, przeszklonej, oświetlonej jarzeniówkami klitce, wciśniętej między kuchnię a łazienkę. Zaczęły właśnie zmagać się z notatkami do zbliżających się egzaminów, gdy usłyszały bębnienie, a potem zdecydowanie kobiece wrzaski. Spojrzały na siebie z uśmiechem, słuchając pełnych złości słów, rzucanych na dole w korytarzu, pewne, że to kolejna kłótnia między wzgardzoną studentką a pijanym facetem, który „dzień po” nie zadzwonił. Krzyki przeniosły