Magdalena Majcher

Cud grudniowej nocy


Скачать книгу

zostawia w aptekach połowę emerytury. Jej uwagę przyciągnęły cudowne ozdoby świąteczne. Iluminacje w postaci choinek, bombek czy reniferów w połączeniu z leniwie sypiącym śniegiem przywodziły jej na myśl baśnie Andersena.

      Maria poczuła się jak dziecko, kiedy przechodziła przez podświetloną bramę ustawioną przy urzędzie miasta, która przypominała jej tajemne przejście do świata magii. Każdego roku z początkiem grudnia jej serce przepełniała nadzieja, że tym razem będzie inaczej, że uda jej się ponownie zebrać całą rodzinę przy świątecznym stole, ale szybko okazywało się, że po raz kolejny wigilijny wieczór spędzi tylko z Cezarym.

      – Rozmawiałam dzisiaj z Magdaleną – odezwała się nieśmiało do męża.

      Córka przed laty poprosiła rodziców, aby nie używali skróconej wersji jej imienia. Była wówczas nastolatką i uparła się, że ma na imię Magdalena, nie Magda. Uważała, że Magdalena brzmi bardziej dojrzale, a ona bardzo pragnęła być dorosła. Pobudki się zmieniły, jednak w świadomości całej rodziny Magdalena była dziś Magdaleną, nie Magdą.

      Cezary czekał, aż żona ponownie podejmie temat, jednak ona wbiła w niego zniecierpliwione spojrzenie, czekając na jakąkolwiek reakcję.

      – I? – zachęcił ją.

      – Oczywiście, zamierza ten wieczór spędzić w pracy – prychnęła z irytacją Maria. – Tak nie można! Próbowałam ją przekonać, ale uparła się i zdaje się, że się nawet zgłosiła się na ochotnika na dyżur… Pytałam, czy Daniel też będzie w pracy, ale powiedziała, że jeszcze z nim o tym nie rozmawiała. Rozumiesz, nie rozmawiała z nim o tym, jak zamierza spędzić Wigilię! – Zacisnęła usta. – Co to za małżeństwo, no sam powiedz? Żyją razem, a jakby osobno.

      Zapadła cisza. Cezary czekał w napięciu, ale w końcu zrozumiał, że żona wymaga od niego, żeby zaangażował się w rozmowę. Dla świętego spokoju pokiwał ze zrozumieniem głową. Byli małżeństwem od trzydziestu siedmiu lat. Miał wystarczająco dużo czasu, aby zrozumieć, że dla dobra rodziny czasem trzeba przynajmniej sprawiać wrażenie, że słucha się z uwagą drugiej połówki.

      – Nie ma co się wtrącać – podsumował, licząc na to, że odgadł, co przed chwilą zakomunikowała jego żona.

      Wiedział, że szanse na pomyłkę są niewielkie. Maria mówiła dużo i martwiła się jeszcze więcej, a powodem jej zmartwień najczęściej była Magdalena. Trafił bezbłędnie, odgadując sens wygłoszonego przez żonę monologu. Udało się: Maria nadal tkwiła w przekonaniu, że mąż jej słucha.

      – Ale jak to: nie ma co się wtrącać? Ja wiem, że ona jest dorosła i ma swoje życie, ale popełnia błąd! Tragedia, która ją spotkała… – Przełknęła głośno ślinę. – Która spotkała nas wszystkich – poprawiła się – sprawiła, że przestała być sobą. Minęło już tyle lat. To zrozumiałe, że już nigdy nic nie będzie takie samo, ale nasza córka musi zrozumieć, że jeszcze może być pięknie! Inaczej, ale pięknie.

      Cezary w końcu postanowił włączyć się do rozmowy. Zamrugał i spojrzał na żonę.

      – Przecież nie zmusisz jej, żeby przyszła do nas na święta – rzucił, zmieniając kanał. – Popatrz, tyle pieniędzy płacimy za kablówkę, a nie ma nic sensownego…

      – A co mnie teraz obchodzi kablówka!? – zirytowała się Maria i z hukiem zamknęła album ze zdjęciami. – Czy to takie dziwne, że chcę, żeby córka i zięć spędzili z nami święta? Chciałabym, żeby było tak jak w innych rodzinach… Żebyśmy wszyscy usiedli przy stole, podzielili się opłatkiem, wspólnie pośpiewali kolędy. Sąsiadka opowiadała mi wczoraj, że ma już prezenty dla wnuków i nie może się doczekać, aż przyjadą do niej na święta. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak jej zazdrościłam!

      – Najwidoczniej nasza rodzina nie jest taka jak inne – mruknął Cezary, strzepując z koszuli niewidoczny pył.

      Maria i Teresa zawsze po cichu się z niego podśmiewały. Codziennie rano zakładał czystą koszulę i denerwował się, kiedy żona mu jej nie wyprasowała. Było to o tyle zabawne, że od kilku lat był na emeryturze i zdarzały się dni, kiedy w ogóle nie wychodził z domu.

      – No co ty nie powiesz! – fuknęła ze złością Maria. – Pożytku z ciebie żadnego, wcale a wcale! Chciałam z tobą porozmawiać, poradzić się, a tymczasem ciebie interesuje tylko telewizor! Mruczysz pod nosem, udając, że mnie słuchasz, żebym dała ci spokój, a sprawa jest naprawdę poważna! Nie mamy już po dwadzieścia lat, nie chcę więcej tracić czasu. Jaką mogę mieć pewność, że to nie będzie moja ostatnia Wigilia? Skąd mogę wiedzieć, czy dożyję kolejnej?

      Cezary, dość niestosownie do okoliczności, zachichotał pod nosem.

      – Mówisz tak każdego roku – podsumował ze śmiechem – a tymczasem żadne z nas jeszcze się na tamten świat nie wybiera. Nie wiesz, kochanie, że złego licho nie bierze? – Spojrzał na nią z czułością.

      Irytowała go, to oczywiste. Odkąd oboje przeszli na emeryturę, denerwowała go jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Byli na siebie skazani. Jedno osaczało drugie. Potrzebowali dłuższego czasu, żeby odnaleźć się w emerytalnej rzeczywistości, ale nigdy nie przestał jej kochać. Kłócili się, dogryzali sobie, ale nie potrafili bez siebie żyć.

      – A daj ty mi spokój! Z roku na rok jestem słabsza, dlatego albo teraz zgromadzę całą rodzinę przy wigilijnym stole, albo nigdy! – powiedziała stanowczo Maria, po czym nieco słabszym głosem dodała: – Tym razem naprawdę czuję, że to moja ostatnia Wigilia…

      Kinga ostatkiem sił powstrzymała się przed wyrzuceniem z siebie kilku przekleństw. Gdyby miała podać trzy rzeczy, których nienawidziła, bez zastanowienia wymieniłaby plotki na swój temat, niespodziewane, wymykające się planom wydarzenia i bezmyślni kierowcy.

      Z miesiąca na miesiąc coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że kobiety zasłużyły sobie na miano najgorszych kierowców. Kiedy widziała, że na drodze ktoś dopuszcza się głupich lub wręcz niebezpiecznych manewrów, w dziewięciu na dziesięć przypadków okazywało się, że za kierownicą siedzi kobieta. Nie inaczej było i tym razem. Zatrąbiła z wściekłością. Lewy pas to nie kółko różańcowe, na litość boską!

      Kinga cierpiała na notoryczny brak czasu. Nic dziwnego, była kobietą pracującą, kobietą sukcesu, należy dodać, a na dodatek miała na głowie dwoje dzieci i dom. No i była perfekcjonistką. Mogła się poszczycić idealnym życiem, dzięki Bogu, nie to, co jej siostra.

      Pracowała w korporacji, jednej z wielu w Katowicach. Zajmowała stanowisko human resources managera. Na potrzeby jej matki – kierownika działu personalnego, bo Teresa nigdy nie uczyła się angielskiego i nie rozumiała wymagań współczesnego świata, aby nazwę zawodu podawać w tym języku. Zajmowała się rekrutowaniem pracowników i trzeba przyznać, że miała nosa do ludzi. Zazwyczaj udawało jej się trafnie ocenić kandydata już po pierwszej rozmowie. Rzadko się myliła, dlatego już od jakiegoś czasu dostawała oferty pracy od konkurencyjnych firm. Podkradanie sobie pracowników wcale nie należało do rzadkości w korporacyjnym światku. Kinga wiedziała, że w końcu się ugnie i zacznie pracować pod szyldem innej firmy, ale czekała na bardziej sprzyjający czas. Liczyła na wyższą pensję i wiedziała, że jeśli wystarczająco długo potrzyma potencjalnego pracodawcę w niepewności, ten będzie jadł jej z ręki.

      Żyła w wiecznym pędzie, łącząc karierę zawodową z macierzyństwem. Praca, dom, szkoła, przedszkole, dodatkowe zajęcia chłopców. Bardzo ambitnie podchodziła do wychowywania dzieci. Owszem, pomagała jej mama, ale nie przesadzajmy: wkład Teresy w wychowanie Miłosza