Джек Марс

Wszelkie Niezbędne Środki


Скачать книгу

i zerwał drugą, przyklejoną z drugiej strony. Eldrickowi nigdy nie przyszło na myśl, że znaki można zdjąć. W międzyczasie Momo klęcząc ze śrubokrętem przed furgonem, zdemontował tablicę rejestracyjną i zakładał nową. Chwilę później przeszedł na tył samochodu i zrobił to samo z tylną tablicą.

      Ezatullah wykonał gest w kierunku pojazdu. – Voilà! – powiedział. – Zupełnie inny samochód. Złap mnie, Wujku Samie.

      Twarz Ezatullaha była jasnoczerwona i spocona. Jego oddech zdawał się świszczeć, a oczy nabiegły krwią.

      Eldrick rozejrzał się po okolicy. Stan fizyczny Ezatullaha nasunął mu pewną myśl, która zaświeciła w jego umyśle niczym błyskawica, po czym natychmiast zniknęła. To był najbezpieczniejszy sposób myślenia. Ludzie potrafią odczytać myśli, patrząc w oczy.

      – Gdzie jesteśmy? – zapytał.

      – Baltimore – odpowiedział Ezatullah. – Kolejne z twoich wspaniałych amerykańskich miast. I miłe miejsce do życia, jak mniemam. Niski poziom przestępczości, piękno przyrody, a mieszkańcy są zdrowi i bogaci. Każdy by tak chciał.

      W nocy Eldrick majaczył. Kilka razy stracił przytomność. Stracił też poczucie czasu i nie wiedział, gdzie są. Nie miał też pojęcia, dlaczego przyjechali tak daleko.

      – Baltimore? Dlaczego tu jesteśmy?

      Ezatullah wzruszył ramionami. – Jesteśmy w drodze do naszego nowego celu.

      – Cel jest tutaj?

      Teraz Ezatullah się uśmiechnął. Uśmiech zdawał się nie pasować do jego przeżartej promieniowaniem twarzy. Wyglądał jak uosobienie śmierci. Wyciągnął drżącą rękę i przyjaźnie poklepał Eldricka po ramieniu.

      – Przepraszam, byłem na ciebie zły, bracie. Dobrze się spisałeś. Dostarczyłeś wszystko zgodnie z obietnicą. Jeśli Allah pozwoli, życzę ci, żebyś tego dnia znalazł się w Raju. Jednak nie z mojej ręki.

      Eldrick gapił się na niego.

      Ezatullah potrząsnął głową. – Nie. Nie Baltimore. Podróżujemy na południe, aby zadać cios, który uszczęśliwi ludzkość cierpiącą na całym świecie. Wejdziemy do legowiska samego diabła i utniemy bestii łeb własnymi rękoma. – Jego ramiona pokryły się gęsią skórką. Zauważył, że jego własny podkoszulek był wilgotny od potu. Nie podobało mu się to, co usłyszał. Jeśli kierowali się na południe i byli w Baltimore, następnym miastem był…

      – Waszyngton – powiedział.

      – Tak.

      Ezatullah znów się uśmiechnął. Tym razem uśmiech był pełen chwały, zupełnie jak u świętego stojącego u bram Nieba, gotowego, aby przez nie przejść.

      – Zabij głowę, a ciało umrze.

      Eldrick widział to w oczach Ezatullaha. Mężczyzna stracił rozum. Być może była to choroba, a może coś innego, ale bez wątpienia nie myślał trzeźwo. Od początku planowali ukraść materiały i porzucić furgon w South Bronx. To była niebezpieczna robota, bardzo trudna wykonania, ale oni to zrobili. Ktokolwiek był odpowiedzialny za resztę, zmienił plany, albo od samego początku kłamał. Teraz jechali do Waszyngtonu radioaktywnym vanem.

      Po co?

      Ezatullah był doświadczonym dżihadystą. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jego cel był nieosiągalny. Wyobraził sobie furgon cały usiany dziurami po kulach, stojący trzy jardy od Białego Domu, Pentagonu czy ogrodzenia Kapitolu.

      To nie była misja samobójcza. To w ogóle nie była misja. To było oświadczenie polityczne.

      – Nie martw się – powiedział Ezatullah. – Bądź szczęśliwy. Zostałeś wybrany, aby dostąpić największego zaszczytu. Zrobimy to, nawet jeśli teraz nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Zrozumiesz w odpowiednim czasie. – Odwrócił się i przesunął boczne drzwi furgonu.

      Eldrick zerknął na Momo. Kończył z tylną tablicą rejestracyjną. Momo przez chwilę nic nie mówił. Pewnie nie czuł się najlepiej.

      Eldrick zrobił krok w tył. A później jeszcze jeden. Ezatullah był zajęty czymś w vanie, odwrócony plecami. Najśmieszniejsze w tej sytuacji było to, że drugi taki moment może już nigdy nie nadejść. Eldrick stał na środku rozległego otwartego parkingu i nikt na niego nie patrzył.

      W liceum Eldricka była bieżnia. Wtedy nieźle biegał. Pamiętał tłumy w 168th Street Armory na Manhattanie, wyniki na wielkiej tablicy, rozbrzmiewający gwizdek. Pamiętał zdenerwowanie tuż przed wyścigiem, zawrotną szybkość na nowej bieżni, walczące o pozycję czarne smukłe buty Gazelle, odpychanie się, łokcie uniesione wysoko, poruszanie się tak szybko, jakby to był sen.

      Przez te wszystkie lata Eldrick nigdy nie biegł tak szybko, jak tamtego dnia. Może, skupiając całą energię i stawiając wszystko na jedną kartę, mógłby teraz osiągnąć tę prędkość. Nie ma sensu się wahać, a nawet zastanawiać się zbyt długo.

      Odwrócił się i wystartował.

      Chwilę później usłyszał za sobą głos Momo.

      – EZA!

      A później coś po persku.

      Opuszczony budynek stał naprzeciwko. Choroba przybrała na sile. Zwymiotował, krew pochlapała jego koszulkę, ale nie przestawał biec. Brakowało mu tchu.

      Usłyszał kliknięcie podobne do odgłosu wydawanego przez zszywacz. Dźwięk odbił się słabo od ścian. Ezatullah strzelał, a jakżeby inaczej. Jego broń miała tłumik.

      Ostre ukłucie przeszyło szyję Eldricka. Upadając na chodnik, zdarł sobie skórę na ramionach. Ułamek sekundy później rozległ się następny strzał. Eldrick podniósł się i biegł dalej. Ogrodzenie było zaraz obok. Skręcił w stronę dziury.

      Jego ciało przeszyło kolejne ukłucie. Upadł i doczołgał się do ogrodzenia. Wszystkie siły zdawały się odpłynąć z jego nóg. Wisiał tam, mocno zaciskając dłonie na ogniwach łańcucha.

      – Ruchy – wychrypiał. – Ruchy.

      Padł na kolana, na siłę odsunął rozszarpane ogrodzenie i przeczołgał się przez otwór. Znalazł się w głębokiej trawie. Wstał, potknął się o coś, czego nie widział i stoczył się z nasypu. Nie próbował przestać się toczyć. Dał się ponieść impetowi na sam dół.

      Zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. Ból w plecach był nieprawdopodobny. Twarz miał całą ubłoconą. Było mokro i błotniście. Znalazł się nad brzegiem rzeki. Mógł sturlać się do wody, gdyby tylko chciał. Zamiast tego wczołgał się głębiej w zarośla. Słońce jeszcze nie wzeszło. Jeśli tu zostanie, bez ruchu, bezszelestnie, jest niewielka szansa…

      Dotknął dłonią klatki piersiowej. Jego palce pokryły się krwią.

*

      Ezatullah stał przy dziurze w ogrodzeniu. Świat wirował wokół niego. Kręciło mu się w głowie na samą myśl o pogoni za Eldrickiem.

      Trzymał za łańcuch ogrodzenia, opierając na nim ciężar swojego ciała. Zbierało mu się na wymioty. W krzakach było tak ciemno, że spędziłby pewnie godzinę, szukając go tam. Jeśli dostał się do dużego opuszczonego budynku, mogą go nigdy nie znaleźć.

      Moahmmar stał obok. Zgięty w pół, opierał ręce o kolana i oddychał ciężko. – Powinniśmy tam wejść? – zapytał.

      Ezatullah potrząsnął głową. – Nie mamy czasu. Postrzeliłem go dwa razy. Jeśli choroba go nie wykończy, zrobią to kule. Niech umrze tam sam. Być może Allah zaopiekuje się tym tchórzem. Mam taką nadzieję. Tak czy inaczej, musimy kontynuować bez niego.

      Odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku furgonu. Zdawało się, że stoi zaparkowany w oddali. Był zmęczony, był chory, ale stawiał stopę przed