było? – spytała Kristina. Zdjęła z kanapy Maję i Lisen i kazała im iść na górę, pobawić się w pokoju Mai. Nie dały się długo prosić, bo Emma i Adrian już tam byli.
– Czy ja wiem? Martwię się o Annę – odparła Erika.
– Ja też. – Patrik ostrożnie usadowił się wygodniej. – Mam wrażenie, że zupełnie odsunęła Dana.
– Wiem. Próbowałam z nią o tym rozmawiać. Ale po tym, co przeszła… – Erika potrząsnęła głową na myśl o tej niesprawiedliwości. Anna miała za sobą małżeństwo, które było piekłem. Ostatnio wydawało się, że wreszcie osiągnęła spokój. Bardzo się cieszyła, że będzie miała dziecko z Danem. To, co się stało, jest tak okrutne, że aż niepojęte.
– Wydaje się, że Emma i Adrian jakoś sobie z tym wszystkim radzą. – Kristina spojrzała w górę. Dochodził stamtąd śmiech dzieci.
– Może – odparła Erika. – Chyba po prostu się cieszą, że mama wróciła do domu. Nie jestem pewna, czy już wszystko odreagowali.
– Pewnie masz rację – przyznała Kristina i zerknęła na syna. – A ty? Nie powinieneś przypadkiem posiedzieć jeszcze w domu, żeby porządnie odpocząć? Zarzynasz się w pracy i nikt ci za to nawet nie podziękuje. Powinieneś potraktować to, co się stało, jako sygnał ostrzegawczy.
– W komisariacie jest teraz spokojniej niż tu. – Erika kiwnęła głową, wskazując na bliźniaki. – Ale zgadzam się, mówię mu to samo.
– Praca mi służy, ale wiesz, że zostałbym w domu dłużej, gdybyś poprosiła. – Patrik odstawił pustą butelkę i trzymał Antona pionowo, żeby mu się odbiło.
– Poradzimy sobie.
Mówiła szczerze. Kiedy urodziła Maję, miała wrażenie, że żyje we mgle. Teraz było zupełnie inaczej. Może okoliczności przyjścia na świat bliźniaków nie zostawiły miejsca na depresję. Pomogło również to, że chłopcy już w szpitalu przyzwyczaili się do stałego rytmu snu i karmienia. Jedli o stałych porach, w dodatku jednocześnie. Erika nie obawiała się, że nie poradzi sobie z opieką nad nimi. Wiedziała, jak niewiele brakowało, żeby je straciła, więc cieszyła się z każdej chwili spędzonej z dziećmi.
Przymknęła oczy, pochyliła się i przytknęła nos do puszystej główki Noela. Pomyślała o Annie. Zacisnęła powieki. Musi wymyślić, jak pomóc siostrze. Na razie czuła się bezradna. Odetchnęła głęboko, szukała pocieszenia w zapachu synka.
– Moje kochanie – szepnęła. – Moje kochanie.
– Jak ci idzie w pracy? – powiedziała lekkim tonem Signe, nakładając na talerz solidną porcję purée z ziemniaków, zielonego groszku i klopsa z sosem.
Matte od powrotu do Fjällbacki tylko dłubał widelcem w talerzu, chociaż zawsze gdy przychodził do nich na obiad, gotowała mu ulubione dania. Nie wierzyła, że w domu je cokolwiek. Był chudy jak szczapa. Na szczęście odkąd zniknęły ślady pobicia, wyglądał trochę lepiej. Aż krzyknęła, kiedy go zobaczyła w szpitalu Sahlgrenska3, taki był skatowany. Miał bardzo spuchniętą twarz, ledwo go poznali.
– Dobrze.
Drgnęła. Zwlekał z odpowiedzią tak długo, że zdążyła zapomnieć, że o coś pytała. Nabrał na widelec trochę purée i kawałeczek klopsa. Signe złapała się na tym, że wstrzymuje oddech i podąża wzrokiem za widelcem zmierzającym do ust syna.
– Przestań się na niego gapić, jak je – mruknął Gunnar, biorąc dokładkę.
– Przepraszam – odpowiedziała. – Po prostu… tak się cieszę, kiedy jesz.
– Mamo, ja się naprawdę nie głodzę. Zobacz. Jem. – Ostentacyjnie nabrał na widelec sporą porcję i szybko wsunął do ust, żeby nic nie spadło.
– A nie wykorzystują cię za bardzo?
Gunnar rzucił jej kolejne gniewne spojrzenie. Uważał, że jest nadopiekuńcza i powinna dać synowi spokój, ale ona nie mogła się powstrzymać. Matte był jej jedynym dzieckiem i od czasu, kiedy przyszedł na świat, owego grudniowego dnia prawie czterdzieści lat temu, co chwilę budziła się w nocy zlana potem. Śniło jej się, że przytrafiają mu się makabryczne rzeczy. Nic nie było dla niej ważniejsze niż to, żeby mu się dobrze wiodło. Zawsze tak było. Wiedziała, że Gunnar czuje to samo. On też uwielbiał syna, ale robił wszystko, żeby odpędzić od siebie te mroczne obawy.
Nie opuszczała jej myśl, że w jednej chwili mogłaby go stracić. Kiedy był niemowlęciem, śniło jej się, że ma niewykrytą wadę serca. Zmusiła lekarzy do przeprowadzenia gruntownych badań. Wykazały, że jest zdrów jak ryba. Przez pierwszy rok nigdy nie spała dłużej niż godzinę, ciągle się upewniała, że oddycha. Kiedy podrósł, a nawet później, kiedy poszedł do szkoły, kroiła mu jedzenie na małe kawałeczki, żeby się nie udławił. Ciągle śniły jej się samochody miażdżące jego miękkie ciałko.
Gdy dorastał, miewała jeszcze gorsze sny: że się upił do nieprzytomności, że prowadził samochód po pijanemu albo się bił. Czasem rzucała się we śnie tak strasznie, że budziła Gunnara. Po jednym koszmarze przychodził następny. W końcu wstawała i czekała na powrót syna, wodząc wzrokiem od okna do telefonu i z powrotem. Kiedy w końcu słyszała kroki przed domem, jej serce zaczynało bić szybciej.
Kiedy się wyprowadził, trochę się uspokoiła. Uważała nawet, że to dziwne, że kiedy już nie może nad nim czuwać, powinna się bać jeszcze bardziej. Wiedziała, że nie będzie się niepotrzebnie narażał. Był ostrożny. Udało jej się mu to wpoić. Był również wrażliwy i nigdy by nikogo nie skrzywdził. W związku z tym założyła, że również jemu nikt nie zrobi krzywdy.
Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie, ile zwierzaków przyprowadzał do domu. Ranne, porzucone albo po prostu zaniedbane. Trzy koty, dwa jeże potrącone przez samochód i wróbel ze złamanym skrzydłem. I wąż, którego znalazła w szufladzie, wkładając do niej uprane kalesony. Potem musiał jej dać słowo honoru, że zostawi gady ich losowi, niezależnie od tego, czy będą ranne, czy porzucone. Zgodził się, choć niechętnie.
Dziwiła się, że nie został weterynarzem albo lekarzem. Ale wyglądało na to, że podobały mu się studia w Wyższej Szkole Handlowej. Miał głowę do liczb. Praca w gminie też mu chyba odpowiadała. Mimo to coś nie dawało jej spokoju. Nie umiałaby powiedzieć co, ale nocne koszmary wróciły. Co noc budziła się spocona. To te obrazy, które stawały jej przed oczyma. Coś było nie w porządku, ale jej ostrożne pytania zderzały się z murem milczenia. Skupiła się więc na dokarmianiu go. Niechby utył kilka kilogramów, a będzie dobrze.
– Może byś jeszcze trochę zjadł? – spytała, bo Matte odłożył widelec, zostawiając na talerzu połowę ogromnej porcji.
– Przestań, Signe – powiedział Gunnar. – Daj mu spokój.
– Nie szkodzi – zapewnił Matte z bladym uśmiechem.
Synuś mamusi. Nie chce, żeby z jego powodu miała przykrości, chociaż po przeszło czterdziestu latach małżeństwa wiedziała, że mąż sobie pogada, i tyle. Lepszego chłopa ze świecą szukać. Zrobiło jej się głupio, jak wiele razy przedtem. To jej wina, za bardzo się o wszystko trzęsie.
– Przepraszam, Matte. Oczywiście nie musisz jeść.
Użyła zdrobnienia z czasów dzieciństwa, gdy jeszcze nie umiał dobrze wymówić własnego imienia. Sam nazwał siebie Matte i tak już zostało.
– Wiesz, kto przyjechał w odwiedziny? – spytała lekkim tonem, zbierając ze stołu talerze.
– Nie