Camilla Lackberg

Fjällbacka


Скачать книгу

przed domem. Słońce zachodziło. Zauważyła zbliżającą się łódź. Sam poszedł już spać. Powoli wstała i zeszła na pomost.

      – Mogę się tu zdesantować?

      Jego głos brzmiał znajomo jak dawniej, a jednak zmienił się. Słychać było, że wiele przeżył. W pierwszej chwili chciała krzyknąć: Nie wysiadaj! Już nie przynależysz do tego miejsca! Ale złapała koniec liny, wprawnym ruchem zawiązała półsztyk i przycumowała łódkę. W następnej chwili stał przed nią na pomoście. Już zapomniała, jaki jest wysoki. Zawsze mogła oprzeć głowę o jego pierś, chociaż dorównywała wzrostem większości mężczyzn. Od Fredrika była nawet kilka centymetrów wyższa, co go okropnie złościło. To i wiele innych rzeczy. Jeśli wychodzili gdzieś razem, nie pozwalał jej wkładać wysokich obcasów.

      Nie wolno myśleć o Fredriku. Nie wolno myśleć…

      Nagle znalazła się w jego objęciach. Sama nie wiedziała ani jak, ani kto zrobił pierwszy krok. Po prostu się stało, jej policzek ocierał się o szorstki sweter. Poczuła się bezpieczna. Wciągała w nozdrza znajomy zapach, którego nie czuła od tylu lat. Zapach Mattego.

      – Witaj. – Uścisnął ją jeszcze mocniej, jakby chciał przytrzymać, żeby nie upadła. Tak było. Chciałaby na zawsze zostać w tych objęciach, przypomnieć sobie wszystko, co kiedyś było nią, ale przepadło w mrokach rozpaczy. W końcu ją wypuścił z objęć i trzymając przed sobą, przyglądał się, jakby ją widział po raz pierwszy.

      – Nie zmieniłaś się – powiedział. Ale w jego oczach widziała, że to nieprawda. Zmieniła się, stała się kimś innym. Widziała, że czytał to z jej twarzy, z bruzd wokół oczu i ust. Mimo to gotów był udawać, że jest inaczej. Kochała go za to. Zawsze dobrze mu szło udawanie, że wystarczy mocno zacisnąć powieki, a zło samo zniknie.

      – Chodź – powiedziała, wyciągając rękę.

      Chwycił ją i poszli do domu.

      – Wyspa wygląda tak jak zawsze. – Wiatr poniósł jego słowa na skały.

      – Tak, nic się nie zmieniło. – Chciała coś dodać, ale Matte już wszedł do środka. Musiał się pochylić w drzwiach. Chwila przeminęła. Z nim zawsze tak się działo. Przypomniała sobie, jak to było, kiedy chciała mu wyjawić to, co w sobie nosiła, ale w końcu wszystko zostawało w niej, nie potrafiła mu powiedzieć. Było mu wtedy przykro. Wiedziała o tym. Było mu przykro, że się przed nim zamyka, gdy nadchodzą te mroczne chwile.

      Teraz też nie chciała go do siebie dopuścić, ale mogła przynajmniej pozwolić, żeby z nią posiedział w domu. Chociaż chwilkę. Potrzebowała go. Jego ciepła. Tak długo żyła w chłodzie.

      – Napijesz się herbaty? – Nie czekając na odpowiedź, wstawiła garnek wody. Musiała się czymś zająć, żeby nie dostrzegł, że cała drży.

      – Z przyjemnością. A gdzie mały? Ile ma lat?

      Spojrzała na niego pytającym wzrokiem.

      – Rodzice zadbali, żebym był informowany na bieżąco – odparł z uśmiechem.

      – Ma pięć lat. Już śpi.

      – Ach tak. – Był wyraźnie zawiedziony.

      Wzruszyło ją to. To coś znaczy. Często się zastanawiała, jak by to było, gdyby miała dziecko z Mattem, a nie z Fredrikiem. Ale wtedy nie byłby to Sam, tylko zupełnie inne dziecko, i tej myśli nie chciała do siebie dopuścić.

      Cieszyła się, że Sam śpi. Nie chciała, żeby Matte zobaczył go w tym stanie. Jeszcze zdążą się poznać. Niech tylko Sam wyzdrowieje, wróci to szelmowskie spojrzenie, wtedy się spotkają. Już się na to cieszyła.

      Przez chwilę w milczeniu popijali gorącą herbatę, minęło dużo czasu, czuli się sobie obcy. Ale po chwili zaczęli mówić, choć nie bardzo im to szło. Już nie byli tymi samymi ludźmi co kiedyś. Stopniowo odnajdywali znajomy rytm i ton, w końcu mogli odrzucić to, co narosło przez lata.

      Kiedy go wzięła za rękę i zaprowadziła na piętro, czuł, że wszystko jest tak, jak być powinno. Potem zasnęła w jego ramionach, z jego oddechem przy uchu. Słyszała, jak fale biją o skały.

      Vivianne przykryła Erlinga kocem. Środek nasenny jak zwykle go znokautował. Zaczął się nawet zastanawiać, dlaczego co wieczór nagle zasypia na kanapie. Wiedziała, że musi być ostrożna, ale już nie potrafiła się przemóc, nie chciała czuć na sobie jego ciała. Nie mogła, i już.

      Poszła do kuchni, wyrzuciła do kosza skorupki krewetek, opłukała talerze i wstawiła je do zmywarki. Resztkę wina, która została w butelce, wlała do czystego kieliszka i poszła z nim do pokoju z telewizorem.

      Byli już blisko i zaczęła się denerwować. W ostatnich dniach miała wrażenie, że pieczołowicie budowana konstrukcja zawali się lada chwila. Wystarczy wyjąć jeden element, żeby wszystko runęło. Wiedziała o tym bardzo dobrze. Kiedy była młodsza, znajdowała perwersyjną przyjemność w podejmowaniu ryzyka. Uwielbiała to poczucie, że balansuje nad przepaścią. Teraz już nie. Jakby wiek obudził w niej tęsknotę za poczuciem bezpieczeństwa, jakby się chciała rozsiąść wygodnie i przestać myśleć. Anders na pewno też tak czuje. Są do siebie tacy podobni. Znają swoje myśli i nie muszą o nich mówić. Zawsze tak było.

      Podniosła kieliszek do ust, ale gdy poczuła zapach wina, powstrzymała się. Przywołał wspomnienie, o którym przysięgła sobie nigdy nie myśleć. To było tak dawno. Była wtedy kimś zupełnie innym. Już nigdy, pod żadnym pozorem taka nie będzie. Teraz jest Vivianne.

      Zdawała sobie sprawę, że potrzebuje Andersa, żeby nie wpaść w czarną dziurę wspomnień, które ją plamią i umniejszają.

      Rzuciła jeszcze okiem na leżącego na kanapie Erlinga, narzuciła kurtkę i wyszła. Spał głęboko. Nie zauważy, że jej nie ma.

      Fjällbacka 1870

      Gdy Karl poprosił Emelie o rękę, nie posiadała się z radości. Nigdy by nie pomyślała, że to możliwe. Pewnie, że marzyła. Pięć lat służyła w gospodarstwie jego rodziców. Zasypiając, często miała pod powiekami jego twarz. Zdawała sobie jednak sprawę, że jest dla niej nieosiągalny, a ostre uwagi Edith pozbawiły ją resztki złudzeń. Gospodarski syn nie ożeni się z dziewką służebną, nawet po wpadce.

      Karl jej nie tknął. Służył na latarniowcu. Kiedy odwiedzał rodzinny dom podczas urlopu, ledwie mówił do niej kilka słów. Odsuwał się z uprzejmym uśmiechem, gdy przechodziła, w najlepszym razie pytał, co u niej słychać. Absolutnie nie dawał do zrozumienia, że odwzajemnia jej uczucia. Edith nazwała ją wariatką, kazała wybić sobie z głowy takie pomysły i przestać bujać w obłokach.

      Ale marzenia mogą się spełniać, a modlitwy bywają wysłuchiwane. Pewnego dnia podszedł i poprosił o chwilę rozmowy. Przestraszyła się, że zrobiła coś głupiego i że każe jej pakować manatki. Tymczasem on stał i wpatrywał się w podłogę. Ciemna grzywka opadła mu na oczy. Musiała się powstrzymać, żeby jej nie odgarnąć. Jąkając się, spytał, czy wyobraża sobie, że mogłaby za niego wyjść. Nie wierzyła własnym uszom. Omiotła go spojrzeniem od stóp do głów, upewniając się, czy nie stroi sobie z niej żartów. Mówił dalej. Powiedział, że chciałby ją pojąć za żonę, i to już jutro. Uprzedził rodziców i pastora, więc jeśli się zgodzi, wszystko zostanie załatwione natychmiast.

      Chwilę się zastanawiała, w końcu wyszeptała: tak. Karl pochylił się w ukłonie, podziękował i tyłem wyszedł z pokoju. Dłuższą chwilę stała bez ruchu. Czuła błogie ciepło w piersi i dziękowała Bogu, że wysłuchał cichych modlitw, które zanosiła co wieczór.