Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka


Скачать книгу

się jej wstrętna matka.

      – Jak masz na imię? – rzuciła urzędowo Amabella, zwracając się do koleżanki. Ściskała w rękach plik bladoróżowych kopert.

      – Skye – odszepnęła dziewczynka. Była tak chorobliwie nieśmiała, że aż żal było patrzeć, jak wydusza słowa.

      Amabella przejrzała koperty.

      – Skye, Skye, Skye…

      – Raju, czy ty już umiesz czytać? – zapytała matka Jane.

      – Czytam, odkąd skończyłam trzy lata – odpowiedziała uprzejmie Amabella, nie przerywając przerzucania. – Skye! – Podała dziewczynce różową kopertę. – To zaproszenie na moje piąte urodziny. Przyjęcie na literę A, od mojego imienia.

      – Czyta, jeszcze zanim poszła do szkoły! – zdumiał się jowialnie ojciec Jane i spojrzał na Nathana. – Już prymuska! Pewnie brała korepetycje, nie sądzi pan?

      – Nie chcę się chwalić, ale nasza Skye też całkiem nieźle czyta – odpowiedział Nathan. – I nie wierzymy w korepetycje, prawda, Bon?

      – Chcemy, aby rozwój Skye następował organicznie – poparła go żona.

      – Organiczna, hę? – mruknął ojciec Jane. Zmarszczył brwi. – Jak owoce?

      Amabella zwróciła się do Ziggy’ego:

      – Jak masz na… – Zamarła. Na jej buzi odmalował się wyraz bezbrzeżnej paniki. Przycisnęła różowe koperty do piersi, żeby Ziggy żadnej nie wykradł, po czym odwróciła się na pięcie i czmychnęła.

      – A niech mnie – zdziwiła się matka Jane. – Co to było?

      Jane rozejrzała się po boisku. Wszędzie widziała dzieci w nowiutkich, zbyt obszernych mundurkach.

      Wszystkie – co do jednego – ściskały w rączkach bladoróżowe koperty.

      Harper: Proszę posłuchać, nikt w tej szkole nie znał Renaty lepiej niż ja. Byłyśmy bardzo zżyte. Mogę stwierdzić z całą pewnością, że Renata nie chciała nikomu niczego pokazać.

      Samantha: O matko, oczywiście, że chciała pokazać, i to jeszcze jak.

      Rozdział osiemnasty

      Pierwszego dnia szkoły Madeline zmagała się z wrednym atakiem zespołu napięcia przedmiesiączkowego. Walczyła jak lwica, ale na próżno. Sama decyduję, jaki mam nastrój, mówiła do siebie w kuchni, łykając kapsułki z wiesiołkiem jak valium (wiedziała, że to na nic, bo trzeba je brać regularnie, ale chwytała się brzytwy, choć na pewno jak zwykle wyrzuciła pieniądze w błoto). Diabli nadali. Najchętniej zwaliłaby na kogoś winę, najlepiej na byłego męża, ale nijak nie mogła pociągnąć go do odpowiedzialności za swój cykl miesiączkowy. Poszłaby o zakład, że Bonnie zmagała się z zawirowaniami kobiecości, tańcząc w blasku księżyca.

      PMS wciąż stanowił dla niej nowość. Kolejny z uroków procesu starzenia. Wcześniej nie wierzyła w jego istnienie. A potem, tuż przed czterdziestką, jej ciało oznajmiło: Hm, a więc nie wierzysz w PMS? Już ja ci pokażę. Jeszcze ci się odechce, suko.

      I teraz, przez jeden dzień każdego miesiąca musiała udawać wszystko: swoje człowieczeństwo, miłość do dzieci, miłość do Eda. Kiedyś wstrząsnęła nią informacja, że morderczynie miały na swoją obronę zespół napięcia przedmiesiączkowego. Dzisiaj je rozumiała. Najchętniej sama rzuciłaby się komuś do gardła, a to, że jeszcze tego nie zrobiła, uważała jedynie za przejaw siły swojego charakteru.

      Przez całą drogę do szkoły oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Na szczęście Fred i Chloe nie kłócili się na tylnym siedzeniu. Ed nucił pod nosem, prowadząc, co było w sumie nie do zniesienia (ta jego niezmordowana, zbyteczna wesołość!), ale przynajmniej włożył czystą koszulę zamiast przyciasnego, białego polo z plamą po keczupie, jego zdaniem niewidoczną. PMS nie będzie dziś górą. PMS nie zepsuje jej tego… kamienia milowego.

      Od razu znaleźli legalne miejsce do zaparkowania, a dzieci, o dziwo, wysiadły z samochodu, już kiedy poproszono je o to pierwszy raz.

      – Szczęśliwego Nowego Roku, pani Ponder! – zawołała Madeline, kiedy mijali biały domek obok szkoły, gdzie pulchna, siwowłosa pani Ponder siedziała na rozkładanym krześle i popijając herbatę, czytała gazetę.

      – Dzień dobry! – odkrzyknęła skwapliwie.

      – Idź, nie zatrzymuj się – syknęła Madeline do Eda, który zwolnił kroku. Uwielbiał długie pogaduszki z panią Ponder (była pielęgniarką w Singapurze w czasie wojny). Właściwie uwielbiał pogaduszki z każdym, kto miał skończone siedemdziesiąt lat.

      – Chloe idzie do szkoły! – zawołał. – To wielki dzień!

      – No proszę – odpowiedziała pani Ponder.

      Poszli dalej.

      Madeline trzymała nastrój pod kontrolą niczym wściekłego psa na krótkiej smyczy.

      Na boisku roiło się od rozgadanych rodziców i rozwrzeszczanych maluchów. Ci pierwsi stali nieruchomo, podczas gdy drudzy miotali się wokół nich jak kulki w automatach do gry. Byli tam rodzice świeżo upieczonych przedszkolaków z promiennymi, nerwowymi uśmiechami na twarzach. Były matki szóstoklasistów w ożywionych, nieprzepuszczalnych grupkach, niekwestionowane królowe szkoły. Nie zabrakło również Blond Paziów, muskających palcami swoje odświeżone fryzury.

      Ach, było wspaniale. Ten wietrzyk znad oceanu. Rozjaśnione twarzyczki dziatek i – ożeż w mordę kopany – jej były mąż.

      W sumie wiedziała, że go tu spotka, ale było oburzające, że panoszył się na j e j boisku, taki zadowolony z siebie, taki normalny i tatusiowaty. Co gorsza, robił zdjęcie Jane i Ziggy’emu (jakim prawem?!) oraz sympatycznej pani i panu, którzy nie wyglądali na dużo starszych od Madeline, ale musieli być rodzicami Jane. Znalazł się fotograf! Nie liczcie, że zrobi wam ładne zdjęcie. Na niego nie można liczyć.

      – Jest tata Abigail – zauważył Fred. – Nie widziałem jego samochodu przed szkołą. – Nathan jeździł kanarkowym lexusem. Biedny Fred chciałby mieć tatę, który znał się na samochodach. Ed nawet nie rozróżniał modeli.

      – A to moja siostra przyrodnia! – Chloe wskazała na córkę Bonnie i Nathana. Mundurek wisiał na Skye, a jej wielkie, niebieskie oczy i długie, rzadkie kosmyki upodabniały ją do zagłodzonego obdartusa z plakatu Nędzników. Madeline czuła, co się święci. Chloe zaadoptuje Skye. Skye była dokładnie typem nieśmiałej dziewczynki, jaką Madeline wzięłaby w szkole pod swoje skrzydła. Chloe zaprosi Skye do domu, żeby móc ją czesać.

      Skye zamrugała, kiedy kosmyk wpadł jej do oczu, i Madeline osłupiała. To dziecko mrugało zupełnie jak Abigail, gdy włosy wpadały jej do oczu. Było skrawkiem dziecka Madeline, jej przeszłości i serca. Byli mężowie powinni mieć zakaz prokreacji.

      – Ile razy mam ci powtarzać, Chloe – syknęła. – Skye jest siostrą przyrodnią Abigail, nie twoją!

      – Oddychaj głęboko – poradził Ed. – Wdech, wydech.

      Tymczasem Nathan oddał aparat Jane i ruszył w ich stronę. Ostatnio zapuścił włosy. Były gęste, siwe i opadały mu na czoło jak, nie przymierzając, australijskiemu Hugh Grantowi. Madeline podejrzewała, że zapuścił je specjalnie, by zakasować Eda, który wyłysiał prawie doszczętnie.

      – Maddie… – Nikt więcej jej tak nie nazywał. Kiedyś stanowiło to źródło wielkiego zadowolenia, dziś doprowadzało ją do białej gorączki. – Ed, stary! I mała… hmm. To twój pierwszy dzień w szkole, prawda? – Nathan nie zadawał