Michele Campbell

Winny jest zawsze mąż


Скачать книгу

się godną Carlisle. Pisała pracę na temat Jogasutr Patańdźalego – starożytnego hinduskiego traktatu, w którym zawarta była obietnica zyskania nadprzyrodzonych mocy umysłu dzięki regularnemu ćwiczeniu jogi. Czy rzeczywiście tak było? Zapisała się na zajęcia z jogi, żeby zbadać tę kwestię, więc mogła zawrzeć w eseju własne przemyślenia. Właśnie takie niesamowite rzeczy można było tu robić. Kiedy jednak próbowała rozmawiać z przyjaciółkami o tym, czego się uczy, przeważnie odpowiadały: „Super” i przechodziły do dyskusji o imprezach, na które warto się wybrać w sobotni wieczór. Dziwiło ją, że tak niewielu studentów miało ochotę uczyć się dla samej wiedzy. Jej współlokatorki nie zawracały sobie tym głowy. Jenny uczyła się dla ocen. Kate nie uczyła się wcale. Wagarowała, kiedy tylko miała ochotę, i prawie nigdy nie zaglądała do książek. Przez cały semestr ignorowała zadawane prace, za to w czasie sesji zażywała środki pobudzające, od deksedryny, przez maleńkie dawki kokainy (bo tylko na takie było ją stać, od kiedy Keniston obciął jej kieszonkowe), po niekończące się filiżanki czarnej kawy – wszystko po to, by móc wkuwać kilka dni z rzędu. Potem rzygała wiedzą podczas egzaminów i natychmiast po nich wszystko zapominała. Widząc, w jakim tempie Kate pochłania narkotyki w pierwszym semestrze, Aubrey bała się, że serce przyjaciółki nie wytrzyma i Kate padnie martwa na College Street w drodze do Hemingwaya na espresso – dodatek do trującego koktajlu, który płynął w jej żyłach. Ale nic złego jej się nie stało. Z Kate zawsze tak było: nie ponosiła konsekwencji. Dostała przyzwoite oceny, więc powtórzyła ten sam trik w semestrze zimowym – bo przecież nie samą pracą człowiek żyje – i zgromadziła spory zapas dopalaczy na czas egzaminów.

      Pewnego środowego wieczoru na początku lutego Aubrey czytała w swoim zakątku wśród regałów, kiedy usłyszała nad sobą pukanie. Myślami była daleko, w opisywanym przez Edith Wharton Nowym Jorku, który niepokojąco przypominał jej własną uczelnię. I w książce, i w Carlisle można było trafić na te same typy: bezduszne bogate dzieciaki, zubożałych przedstawicieli wyższych sfer, wyrobników czekających na kolejną szansę. Nie twierdziła, że w Carlisle nie ma dobrych ludzi, ale wielu było obojętnych i zepsutych od dziecka (nie z własnej winy), takich, którzy nic nie mogli poradzić na swoje niewłaściwe zachowanie. Szczerze mówiąc, do tej ostatniej grupy mogłaby zaliczyć Kate. Ostatnio przyjaciółka zagrała ojcu na nosie i żyła na koszt Griffina Rothenberga, swojego adoratora z Odell, posiadającego pokaźny fundusz powierniczy. Griff był synem zamożnego bankiera inwestycyjnego i szwedzkiej modelki. Miał wyjątkowo jasne włosy, a przy tym atletyczną budowę i był tak podobny do Kate, że czasem brano ich za rodzeństwo. Zdaniem Aubrey Kate traktowała go właśnie jak brata. Biegał za nią wszędzie niczym zakochany do szaleństwa piesek, a ona traktowała go z niewzruszoną lekceważącą obojętnością. Aubrey trudno było na to patrzeć. Podkochiwała się w nim, choć ze wszystkich sił starała się to ukryć. Griff był męską wersją Kate. Łączyło ich nie tylko podobieństwo fizyczne, ale i ta beztroska pewność siebie, dzięki której wszystko przychodziło im z łatwością – cecha, której Aubrey była pozbawiona, choć bardzo pragnęła ją posiadać. Griff był tym chłopakiem, z którym najchętniej straciłaby dziewictwo, ale mogła o tym tylko pomarzyć. Miał obsesję na punkcie Kate, a Aubrey była tylko piątym kołem u wozu, osobą, którą Griff mógł najwyżej poklepać po głowie, jeśli w ogóle dostrzegł jej istnienie.

      Słysząc pukanie, Aubrey podniosła wzrok. Kate i Griff klęczeli przy okienku i robili do niej miny. Chłopak przyciskał do szyby jakiś prostokątny przedmiot – plastikową tacę ze stołówki.

      Jenny wychyliła się z miejsca przy sąsiednim stole i spojrzała na tacę w oknie.

      – Akurat teraz idą na tacki? – zapytała retorycznie.

      Śnieg był tej zimy tak głęboki, że w pobliskich kurortach na pewno panowały idealne warunki dla narciarzy. Aubrey nigdy nie jeździła na nartach i nie byłoby jej stać choćby na wjazd wyciągiem, ale miała fioła na punkcie sanek. Ta prędkość, ten żywioł, przenikliwy smak śniegu po kraksie. Tacki były uczelnianą wersją sanek. Trzeba było wypalić jointa, ukraść tacę ze stołówki i przejść na mrozie milę do parku w Belle River, na wariacko stromą górkę, z której można było zjeżdżać, używając tac jako sanek. Było na niej mnóstwo hopek. Z tych najbardziej popularnych można się było wybić wysoko w powietrze albo wjechać prosto w lasek, gdzie drzewa tworzyły istny tor przeszkód. Połamane kończyny i wstrząśnienia mózgu były powszechne do tego stopnia, że uniwersytecki ośrodek zdrowia rozesłał komunikat przestrzegający przed skutkami podobnych wyczynów. Wszyscy jednak ignorowali te ostrzeżenia. Zjeżdżanie na tacach sprawiało zbyt wielką frajdę.

      – Idę z nimi. Dołączysz? – spytała Aubrey, zamykając książkę.

      – Nie, dzięki. Muszę napisać esej na administrację.

      Aubrey pokazała przez okno uniesione kciuki i chwyciła kurtkę.

      – Weźmiesz moje książki do akademika, jeśli nie wrócę przed zamknięciem biblioteki? – spytała.

      – Jasne – odpowiedziała Jenny niechętnie.

      Aubrey wypadła z oświetlonego budynku i zbiegła po marmurowych schodach wprost w rześkie, mroźne powietrze, zakładając po drodze rękawiczki. Zatrzymała się obok Kate i Griffa, którzy chichotali bez opamiętania. Było jasne, że zaczęli imprezę bez niej.

      – Co palicie? Mogę też? – spytała Aubrey.

      – Na Briggs Street w biały dzień? – prychnął Griff.

      – Raczej w księżycową noc – poprawiła go Kate.

      Na czarnym niebie świecił księżyc, którego blask odbijał się od zasp tak mocno, że Aubrey musiała mrużyć oczy. Kiedy szli, z ich ust wydobywały się obłoczki pary.

      – Mam w kieszeni świeżutkiego jointa – oznajmiła Kate. – Zapalimy na miejscu.

      – Powiedzcie przynajmniej, co was tak rozbawiło  – rzekła Aubrey.

      – Ludzie plotkują, że bzykaliśmy się w trójkącie w Dieckmann Hall. Griff tak słyszał.

      – Ty i Griff? – spytała Aubrey, czując ukłucie zazdrości. Wmawiała sobie, że Kate na pewno nie chce z nim sypiać, przez co on żyje w celibacie i jest sfrustrowany. Chyba jednak było inaczej.

      – Nie ja z Griffem. M y – wyjaśniła Kate.

      – I nie w trójkącie, tylko w czworokącie – dodał Griff. Tak się zaśmiewał, że trudno go było zrozumieć. – Wszystkie Trojaczki z Whipple z jakimś gościem z bractwa z dziesiątki, i to niejeden raz.

      – Orgia z całym apartamentem – wykrztusiła rozchichotana Kate, zataczając się na Griffa.

      Aubrey, Kate i Jenny nazywano w Carlisle Trojaczkami z Whipple. Dziesiątka z kolei była osławionym dziesięcioosobowym apartamentem w akademiku Dieckmann Hall. Rok po roku zajmowali go najbogatsi, a także najbardziej rozpasani na całym kampusie kobieciarze po prywatnych liceach. Plotka głosiła więc, że Aubrey i jej współlokatorki puszczały się ze słynnymi imprezowiczami. Choć z jednej strony rozgłos pochlebiał Aubrey, z drugiej jednak była przerażona.

      Zostawili za sobą zgiełk Briggs Street. Na Church Street było ciemniej i ciszej; po obu stronach ulicy stały niewielkie budynki mieszkalne dla studentów z kursów podyplomowych oraz dwu- i trzypiętrowe domy wielorodzinne, gdzieniegdzie widać było osiedlowy sklepik albo stację benzynową. Dochodziła dwudziesta trzecia i w wielu oknach było już ciemno. Od czasu do czasu mijały ich pojedyncze auta, których koła świszczały na pokrytej śliskim śniegiem nawierzchni. Gdzieś niedaleko mieszkali rodzice Jenny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrażać, jak by się czuli, gdyby dotarły do nich te skandaliczne plotki o córce.

      – Dlaczego