Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc


Скачать книгу

Nie mogli zrobić nic innego, tylko atakować. Douleterzy stojący wokół, w polu widzenia, trzymali rozżarzone lance, które mogły powalić ich na ziemię w jednej sekundzie, oszczędzić do dalszej walki innego dnia albo zabić na miejscu, tam gdzie padli.

      Zadrżałem.

      Obok mnie Crispin nie mógł usiedzieć spokojnie, wymachiwał obnażonym mieczem, ceramiczną klingą ostrą jak brzytwa, nad głowami widzów siedzących poniżej naszej loży. Wrzeszczał wraz z tłumem, podniecony przemocą. Pomyślałem, że sir Felix solidnie natarłby mu uszu za wyciągnięcia miecza bez potrzeby. Sam nie nosiłem przy sobie broni poza długim nożem, powiedziawszy Robanowi, że do obrony wystarczy mi jego obecność. To ucieszyło rycerza, ale sam czułem się głupio, straszliwie mały i jakby nie do końca ubrany w obecności mego brata tak opancerzonego i uzbrojonego.

      Jeden z Diabłów z Meidui opuścił stopę na twarz leżącego niewolnika i złamał mu nos. Czerwona krew spłynęła po twarzy i brodzie, zmywając płatki białej farby. Diabeł uniósł nogę ponownie, a tłum aż wstrzymał oddech, po czym zaczął wiwatować. But opadł znowu na twarz niewolnika. Ten ani drgnął. Nie żył. Już od dłuższej chwili nie żył. To był popis: próżny i niepotrzebny. Nie był przewidziany dla mnie. Był skierowany do takich kreatur jak mój brat, jak wydzierające się na trybunach pańszczyźniane chłopstwo i plebejusze z kebabami i cukrową watą, słodzonymi napojami i tanim piwskiem.

      – Paniczu Crispinie. – Chrapliwy głos dobiegł od strony wejścia do loży.

      Obróciłem się na krześle, rozejrzałem wokół i z zaskoczeniem dostrzegłem, że to przemówiła kobieta: przysadzista, z brązowymi oczami, ze zmierzwionymi blond włosami przyciętymi równo powyżej uszu. Jej brzydka, ogorzała twarz wykrzywiła się w groteskowym uśmiechu.

      Sięgnąłem do Crispina i pociągnąłem go za tę absurdalną, krótką pelerynkę.

      Odwrócił się i na widok tej szpetnej kobiety rozchlapał niebieski napój na podłogę.

      – Już czas?

      – Tak, paniczu.

      Crispin niemal zmoczył się z podniecenia, odstawił szklankę na stolik i podskoczył do stojącej w drzwiach grubej douleterki. Odgłosy tłumu dotarły do nas teraz i z drugiej strony, przez otwarte przejście, ostrzejsze i bardziej donośne, bo nie tłumiły ich wygłuszające osłony loży.

      – Czy panicz Hadrian też idzie? – zapytał sir Roban, postępując krok naprzód.

      – Nie, Robanie. – Odwróciłem się, ścierając z dłoni ślady grafitu, co poskutkowało jedynie tym, że dodatkowo usmarowałem sobie kciuk. Z powrotem skupiłem się na kartce zamiast na krwawych popisach na arenie. Prawda była taka, że chętnie poszedłbym z Robanem, gdyby liktor udawał się gdzieś indziej, a nie do pomieszczenia dla gladiatorów przy wejściu na arenę.

      – Mam więc tu zostać?

      – Nie, nie. Crispin będzie potrzebował cię bardziej niż ja. Poza tym loża jest zamykana.

      – Tak, panie.

      Sam w lordowskiej loży, rozsiadłem się na krześle przeznaczonym dla ojca, podczas gdy w dole siedmiu mężczyzn udających imperialnych legionistów szlachtowało trzydziestu niewolników za pomocą plazmowych miotaczy i energetycznych lanc. Z areny zaczął podnosić się odór smażonego ciała i palonej tkaniny, który mieszał się wyżej z wonią kebabu i popcornu dobiegającą z trybun. Razem dawało to niepokojący, obrzydliwy fetor. Przekartkowałem strony mego szkicownika: wizerunki ludzi i miejsc wokół zamku.

      Uwielbiałem rysować, odkąd byłem dzieckiem. Kiedy podrosłem, uświadomiłem sobie jednak, że w procesie rysowania jest coś szczególnego. Fotografia rejestruje fakty związane z wyglądem przedmiotu, kolory i detale, oddając je z największą dokładnością i rozdzielczością, jaką ludzkie oko potrafi docenić. Tak samo zapis pamięci albo zastrzyk RNA mogą przekazać obiekt z dużą precyzją. Jednakże tak, jak uważna lektura pozwala czytelnikowi przyswajać prawdę tego, co czyta, tak rysowanie pozwala artyście uchwycić duszę przedmiotu.

      Artysta widzi rzeczy nie tylko w kategoriach tego, co jest lub mogłoby być, ale w kategoriach tego, co być musi. O tym, czym nasz świat musi się stać. To dlatego w oczach ludzkiego obserwatora portret zawsze wykaże wyższość nad fotografią. To dlatego zwracamy się ku religii, nawet gdy nauka się temu sprzeciwia, i dlatego najgorszy nawet scholiasta ma przewagę nad maszyną. Fotografia uchwytuje stworzenie samo w sobie, oddaje fakt. Fakty zaś nudzą mnie teraz, gdy jestem już stary. Interesuje mnie prawda, a prawda jest w graficie ołówka albo w cynobrze, dzięki którego właściwościom zapisuję tę relację. Nie w danych cyfrowych albo świetle lasera. Prawda nie leży w doskonałym zapamiętywaniu, ale w subtelnych niedoskonałościach, błędach, które definiują sztukę i człowieczeństwo zarazem.

      Piękno jest prawdą, napisał poeta. Prawda, piękno.

      Mylił się. One nie są tym samym.

      Na tej arenie nie było piękna, ale była prawda. Gdy ludzie krzyczeli i umierali na piasku, zabijani dla rozrywki siedemdziesięciu tysięcy widzów, dostrzegłem ją. A raczej ją usłyszałem. Była za wrzaskami, wiwatami i śmiechami zachwyconej publiczności, gdy w kłębach dymu Crispin wszedł na arenę, a douleterzy i służba zaciągali do windy zwłoki niewolników. Milczenie. Głęboka, dźwięcząca echem cisza. Nie cisza w uszach, ale w umyśle. Tłum – bo był on jednostkowym bytem – wrzeszczał, by zapełnić czymś tę dojmującą ciszę panującą w jego duszy.

      Słyszałem ją, ale nie rozumiałem, czym była. I co znaczyła.

      Zapiąwszy żakiet, odwróciłem się, wyszedłem za drzwi i opuściłem lożę. Potrzebowałem powietrza. Nagle zrozumiałem, że nie zniosę dłużej tego widoku. To nie był mój świat, nie było to coś, co chciałbym odziedziczyć wraz z całą resztą. Gawiedź wiwatowała, gdy opuszczałem lożę, wiwatowała dla Crispina.

      On do tego pasował.

      ROZDZIAŁ 7

      MEIDUA

      Powietrze na zewnątrz było chłodniejsze, a tumult dobiegający z Kolosso odległy i stłumiony. Popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a ciężkie, blade słońce zniżało się, czerwieniejąc z wolna nad niskimi wieżami Meidui. Akropol z naszym czarnym zamkiem majaczył w oddali jak burzowa chmura. Byłem sam. Mężczyźni i kobiety na ulicach biegnących od areny i terenów cyrku mogliby należeć do jakiegoś innego gatunku, tak odlegli mi się wydawali.

      Być może ojciec miał rację, wątpiąc we mnie. Skoro nie mogłem znieść przemocy w Kolosso, jakże można było oczekiwać, że będę zdolny do rządzenia prefekturą tak jak on? Jakże można było oczekiwać, że zdołam dokonywać twardych i krwawych wyborów, które są istotą panowania? Gdy tak oddalałem się od koloseum, przechodząc obok hipodromu i wielkiego bazaru, moje myśli skierowały się ku rodowi Orinów i ku zrujnowanym pałacom na Linon, pół systemu planetarnego od nas. Pomyślałem, że nie byłbym zdolny do czegoś takiego, że nie miałbym w sobie dość siły i okrucieństwa. Pomyślałem o martwych niewolnikach, o bucie gladiatora rozgniatającym pobielone ciało, aż pod jego naciskiem pękła czaszka. Przyspieszyłem, pragnąc poruszać się dostatecznie prędko, aby opuścić ten świat.

      Zaraz za terenami cyrku miasto wznosiło się ku wzgórzom, uliczne lampy były już zapalone, a wieże rzucały głębokie cienie na wąskie uliczki. W górze przeleciał wahadłowiec, a w oddali dostrzegłem na niebie kondensacyjną smugę wzbijającej się rakiety. Chciałbym znaleźć się na jej pokładzie i lecieć dokądś, dokądkolwiek, byle gdzie indziej. Wiedziałem, że powinienem już wracać – przynajmniej do mego wahadłowca, jeśli nie do loży i igrzysk – ale myśl o powrocie do koloseum,