ruszył na mnie ze śmiechem. Powinienem odbiec, ale zamiast tego stanąłem jak wryty, wyjąwszy sztylet. Miał zaledwie długość przedramienia, a jego mlecznobiała klinga połyskiwała blado w świetle latarni.
– Kto was nasłał? – zapytałem, przykucnąwszy w obronnej pozycji. W jakiś absurdalny sposób umysł podsunął mi scenę drażnienia azhdarcha, którą widziałem tego popołudnia, ale uświadomiłem sobie zaraz, jak niewiele tamta sytuacja ma wspólnego z moją. Fruwający ksenobit z łatwością pokonywał uzbrojonych gladiatorów. To zaś bardziej przypominało dawne walki byków, które nadal urządzano podczas Kolosso, gdy brakowało ciekawszych potworów. A ja byłem biednym matadorem, nawet bez porządnej szpady. – Kto was nasłał? – powtórzyłem, tym razem bardziej wyzywająco niż pytająco.
Pozostali dwaj mężczyźni ruszyli na mnie na motorach, jeden z pałką prefekta, drugi z aluminiowym kijem w rodzaju tych, jakich dzieci używają do wybijania piłek. Rzuciłem się naprzód, licząc, że sprawdzi się strategia szermiercza polegająca na nagłym skróceniu dystansu i obronię się przed tym atakiem. Zadziałała tylko w niewielkim stopniu. Po chwili leżałem jak długi na wznak. Płasko jak prześcieradło, rzec by można. Przetoczyłem się i podniosłem na kolana, potem wstałem i klepnąłem dłonią w guzik alarmowy terminala. Roban musiał już odebrać mój sygnał, podobnie jak Kyra i pozostali strażnicy. Spróbowałem wyobrazić sobie tłum peltastów pchających się do wahadłowca Kyry oraz ich energetyczne lance, otwarte jak pudełka z biżuterią, przestawione w tryb ataku.
– Zabierz mu pierścienie, Zeb! – powiedział mężczyzna z rurką. – Widzisz jeszcze jakieś rzeczy?
Nie, uświadomiłem sobie od razu. Nie mężczyzna. Chłopak. Moi napastnicy byli dziećmi. Efebowie, nie starsi od Crispina, z twarzami porośniętymi smutnym, rzadkim meszkiem i ze śladami po trądziku. Zwyczajne uliczne szczury. Gang. Ale skąd wzięli te motory? Takie rzeczy nie były tanie, rzecz jasna, nawet jeśli nie zostały zakazane przez Zakon.
Zakon… ich piekielne świątynne dzwony biły teraz w całym mieście, a powyżej, w Diablej Siedzibie, Eusebia przygotowywała się do wieczornej Elegii. Ludzie modlili się albo jakoś inaczej czcili rozlew krwi, jaki dokonał się podczas Kolosso. Wyobraziłem sobie Crispina stojącego na zakurzonej arenie w deszczu różanych płatków sypiących się z góry na niego i zabitych przeciwników. Gdzieś tam sir Roban będzie próbował zlokalizować moje położenie, ale w maleńkim wirze bezpośrednio otaczającego mnie chaosu świat nie uległ zmianie.
Wyciągnąłem przed siebie nóż.
– Walczcie uczciwie! – zawołałem głupio i naiwnie. To nie był pojedynek, nie było sędziego, ataków i wycofań, walki jeden na jednego odpowiednio dobraną bronią, gdzie wynik zależy od umiejętności.
– Myślałem, że się poddałeś! – powiedział jeden z nich, może Zeb. Nie zorientowałem się, który jest który. Dwaj za moimi plecami podsunęli się bliżej na motorach z silnikami na jałowym biegu. – Sukinsyn mieszka pewnie w jakimś pałacu z wieżą w tej bogatej dzielnicy i mówi o uczciwości. – Chłopak splunął. – Walnij go jeszcze raz, Jem. To nie jego teren.
– To jest moje… – Chciałem powiedzieć „miasto”, kiedy ten większy z rurką ruszył prosto na mnie. Rzuciłem się w bok, próbując przy tym zamachnąć się nożem. Zbyt wolno. Rurka uderzyła mnie w rękę tuż powyżej nadgarstka i nóż wypadł mi z dłoni. Zawyłem i opadłem na kolano. Już wiedziałem, że mam złamaną rękę.
Dwaj pozostali krzyknęli triumfalnie i zeskoczyli z motorów. Przyciskając złamaną rękę do piersi, macałem po betonie, szukając noża.
– Zostaw to! – Ktoś złapał mnie z tyłu za żakiet.
Wykręciłem się i zdrową ręką rąbnąłem wieśniaka w szczękę. Usłyszałem wrzaski i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu satysfakcji, dysząc ciężko. Drugi chłopak warknął ze złością i natarł na mnie. Wspomniawszy Crispina i to, że walczyłby tak samo w podobnej sytuacji, wyprowadziłem kopnięcie między nogi tamtego. Skrzywił się z bólu i zatoczył do tyłu, dając mi dość czasu na odzyskanie noża. Złapałem go chwilę przedtem, nim ten z rurką ponownie włączył się do bitki.
Wiedziałem, że nie zdołam wygrać. Może z dwiema zdrowymi rękami dałbym radę pokonać tych trzech chuliganów w krętych uliczkach. Może. Gdybym był odpowiednio uzbrojony, choćby w miecz? Z pewnością. Ale tak? Połamany i osaczony, mając tylko nóż? Mogłem jedynie grać na czas. Miałem szczęście, bo tamci wpadali na siebie i można by rzec, przeszkadzali sobie bardziej niż trzej imperialni legioniści. Stałem więc, zapominając o całym swoim wychowaniu i wykształceniu, jak ci, którzy porzucają cywilizację i żyją niczym zwierzęta.
Ten z rurką, zdaje się Jem, ruszył na mnie pierwszy. Zrobiłem unik, cofając się, ale trafiłem na drugiego, który zaszedł mnie z tyłu. Uderzyłem go, ale ze złamaną ręką byłem zbyt nieporadny i powolny. Potrafiłem wiele rzeczy, ale walka lewą ręką do nich nie należała. Coś rąbnęło mnie w plecy – pałka lub kij – na chwilę pozbawiając oddechu. Potknąłem się i upadłem, a wtedy czyjś but kopnął mnie mocno w żebra. Resztka powietrza uciekła mi z płuc. Łapiąc oddech, próbowałem wstać. But kopnął mnie w zdrowy nadgarstek, nie tak mocno, żeby go złamać, ale wystarczająco, żeby wytrącić mi nóż. Na moment straciłem przytomność. Musieli kopnąć mnie w głowę. Coś znowu spadło na moje plecy, ale dotarło to do mnie jak odległy strzał armatni. Miałem wrażenie, że mój duch próbuje wstać, podczas gdy ciało osuwa się w niebyt i w ciemność. Powróciła mi mętna świadomość i dosłyszałem, jak jeden z głosów syknął:
– To cię powinno nauczyć, żebyś tu nie łaził, jakbyś był naszym właścicielem!
– Zabierz mu pierścienie, Zeb!
– Ma też terminal, zwijamy go!
Ręce ściągnęły mi sygnet z lewego kciuka i zaczęły się szamotać z magnetycznym zapięciem terminala. Potem usłyszałem:
– Chłopaki, mamy przesrane. Patrzcie. – Uśmiechnąłem się w duchu, bo moja twarz wciąż była wciśnięta w chodnik. Wiedziałem, że pokazuje tamtym mój pierścień. – To pieprzony Marlowe. Mamy przesrane.
Znów spróbowałem się uśmiechnąć, ale moje wargi nie zareagowały. Pierścień palatyna jest wszystkim. Zawiera w sobie jego tożsamość, jego genetyczną historię, jego tytuły, prawa do osobistego majątku. Gdyby go zabrali i próbowali użyć gdziekolwiek na Delos, ludzie mego ojca lub matki by ich znaleźli.
Głupcy.
Nie widziałem już nic poza ciemnością, miałem absolutną pewność, że nie żyję. Rządzić będzie Crispin. Teraz to bez znaczenia. Niech bierze sobie tron, swoje miejsce w Imperium. Niech ojciec potem żałuje swego wyboru. Było mi już wszystko jedno.
Niektórzy scholiaści uczą, że każde doświadczenie jest jedynie sumą jego części. Że nasze życie można sprowadzić do zestawu równań, że można je rozłożyć na czynniki, zważone, zrównoważone i zrozumiane. Wierzą, że wszechświat jest tylko jednym z obiektów, my zaś jesteśmy obiektami wśród innych obiektów. Że nawet nasze emocje są jedynie elektrochemicznymi procesami zachodzącymi w naszych mózgach, akcesoriami będącymi pod presją Krwawej Ewolucji. Dlatego scholiaści usiłują osiągnąć stan apatheia, wolność od emocji. To ich wielka wada. Ludzkie istoty nie zamieszkują świata wypełnionego przedmiotami, a nasza świadomość nie ewoluuje po to, by przebywać w takim miejscu.
Żyjemy w opowieściach i w tych opowieściach pozostajemy pod działaniem zjawisk, które nie podlegają mechanizmom czasu i przestrzeni. Strach i miłość, śmierć i gniew, a także mądrość są w takim samym stopniu