Joanna Jax

Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów


Скачать книгу

potrafi wystawić wysoki rachunek i człowiek pewnego dnia budzi się z poczuciem zniewolenia. A Szymek nade wszystko cenił sobie wolność. Chyba jak każdy, komu dane było przeżyć ostatnią wojnę. Zosia rozumiała tę wolność w nieco inny sposób niż on. Była gotowa podporządkować się, on nie. Jego rogata dusza jakby wyczuwała, kiedy ktoś chciał mu tę wolność zabrać albo mocno ograniczyć. Wiedział, że się naraża, ale to było wpisane w jego życiorys już od dzieciństwa.

      Na początku nie traktowano go poważnie. W sądzie wręcz patrzono z pogardą, uznając, że młody aplikant jest jedynie atrapą adwokata. Mieli chyba rację, ona sam także nie miałby zaufania do kogoś, kto pojawia się w zastępstwie procesowym. Najczęściej takie osoby zjawiały się w sądzie jedynie po to, by procedurom stało się zadość, Szymon jednak poważnie traktował swój fach. I zamiast siedzieć cicho, zajadle bronił klientów. Nie zyskał tym sympatii drugiej strony, ale jego patron był z niego coraz bardziej dumny.

      – Jesteś odważny, Szymek. Nie jesteś koniunkturalistą, a to oznacza, że oskarżony może liczyć na rzetelność i uczciwość z twojej strony. Musisz jednak uważać, bo ten system może cię zniszczyć, tak jak zniszczył wielu świetnych przedwojennych adwokatów.

      – Uważam, panie mecenasie, i wiem, na co mogę sobie pozwolić, chociaż niekiedy mam poczucie bezradności… Teraz jednak widzę, że pewne rzeczy się zmieniają i muszę to wykorzystać.

      – Tak, masz szczęście, że nie stawiałeś swoich pierwszych kroków kilka lat temu. Wtedy mógłbyś mieć nieco wykrzywiony obraz tego zawodu. Jednak wciąż nie jest tak, jak sobie wyobrażasz. Była amnestia, Stalin nie żyje, ale nadal w rządzie siedzą twardogłowi. Podobnie zresztą jak w sądach i w prokuraturze. Złodziej, morderca, rozwody – to są oczywiste sprawy, nawet w tak ponurych czasach, ale polityka… To jedno wielkie gówno, uzależnione od koniunktury. Nic nie jest czarno-białe… A może jest, tylko tam, na sali sądowej, wmawiają ci, że jest inaczej – powiedział z westchnieniem mecenas Mierzejewski.

      Szymek doskonale zdawał sobie sprawę, że stąpa po ruchomych piaskach, ale nade wszystko pragnął być uczciwy wobec samego siebie. Kiedyś był inny, wzorował się na swoim opiekunie, Emilu Lewinie, i uważał, że należy robić wszystko, by się w życiu ustawić, nie bacząc na moralność, wartości czy krzywdę innych. Potem zrozumiał, że taka droga prowadzi prosto do piekła. Nie chodził do kościoła, nawet nie był pewien, czy ów mityczny Bóg istnieje, ale miał okazję patrzeć na upadek pana Lewina. Jego opiekun sam sobie stworzył piekło. I to na ziemi. Coraz częściej, gdy Szymek o nim myślał, dochodził do wniosku, że Emil musiał być człowiekiem głęboko nieszczęśliwym, bo zło przecież nie może dawać radości czy spokoju. Niekiedy, gdy odwiedzał go na cmentarzu, rozmawiał z nim, jakby ten stał obok i zadawał pytania, na które sam dawał sobie odpowiedź.

      – Czy warto było się szmacić dla lepszego życia? – pytał cicho.

      – Życie wcale nie jest przez to lepsze. Ani wygodniejsze – odpowiadał szeptem.

      Niekiedy zabierał na cmentarz syna Emila – Karolka. Chłopak nie był już dzieckiem, wchodził w wiek dojrzewania i Szymek myślał niekiedy z goryczą, że chłopak jest równie głupi, co on w jego wieku.

      – Mój ojciec to miał kiepełę. Ciotka opowiadała, że gdy ona żarła brukiew, mój stary wpieprzał schabowe – ekscytował się Karol Lewin.

      Szymek nie chciał mówić chłopakowi, że jego ojciec był zwykłym szubrawcem i dlatego umiał się ustawić, ale przecież nie mógł spokojnie patrzeć, jak dzieciak stara się brać z niego przykład.

      – Zapłacił za to najwyższą cenę – mruknął Szymek.

      – E tam. – Karol machnął ręką. – Jakiś bydlak go sprzątnął. Zapewne z zazdrości. Ale kiedyś dowiem się, co to za jeden i wtedy ten gnój popamięta, bo nie zadziera się z Lewinami.

      Szymon już chciał krzyknąć, że wcześniej Emil zabił własnego brata, ale ugryzł się w język.

      – A nie przychodzi ci do głowy, że twój ojciec naraził się komuś tak bardzo, iż ten w końcu postanowił się z nim rozprawić raz na zawsze? – warknął Szymek.

      – Ciotka mówiła, że stary się tobą zaopiekował, jak sierotą zostałeś, a teraz zamiast wdzięczności doczekał się szkalowania? – prychnął chłopak.

      – Jestem i będę mu za to wdzięczny, dopóki żyję, ale chcę ci uświadomić, że życie, jakie prowadził ojciec, nie było usłane różami. Pamiętaj, że właściwie to był także mój ojciec, a w każdym razie tak go traktowałem. I kochałem go. Chciałbym, żeby żył, żeby mógł być razem z nami. I wiem, że gdyby było to możliwe, dzisiaj powiedziałby ci dokładnie to samo, co ja. – Szymek niekiedy zastanawiał się nad tym, czy Emil Lewin zmieniłby swoje postępowanie, gdyby los i morderca dali mu taką szansę.

      – Zobaczymy. Ciotka ma listy ojca, które ten do mnie pisał, ale upiera się, że da mi je, gdy będę już pełnoletni. Stara megiera myśli, że nie umiem czytać czy jak?

      – Może jest w nich coś takiego, że nie powinieneś tego czytać – bez przekonania odpowiedział Szymek.

      – Ona mówi, że ich nie czytała, a koperty są zalakowane. Myśli chyba, że stary mi zostawił instrukcje, jak być skurwysynem. A ja myślę, że on coś schował, jakiś majątek, i w listach są wskazówki, gdzie to jest ukryte.

      – A co ci źle? Hanka Lewinówna jest znaną piosenkarką, mieszkacie w dużym domu… Nie to, co ja. My gnieździmy się jak śledzie. Jak Zosia rozwiesi pranie, to nie ma się jak ruszyć – westchnął Szymon.

      – Widzisz, a ojciec to na pewno coś by zakombinował, żeby nie mieszkać w kołchozie. – Karolek splunął i pożegnali się.

      Szymon jeszcze przez chwilę zadumał się nad grobem Lewina, po czym ruszył w stronę domu. Nie poszedł jednak do niego, ale udał się nad Wisłę, by w spokoju przeanalizować swoje życie. Kiedyś lepiej kombinował, teraz stał się co prawda człowiekiem prawym, ale i biednym jak mysz kościelna. Jego Zosia żyła ideałami i to sprawiało, że potrafiła dzielnie znosić wszelkie niedogodności, ale on chciał czegoś więcej. Kiedyś przyjaciel Emila Lewina, drobny kanciarz i złodziejaszek, Franek „Diamentowa Rączka”, powiedział mu, że nie można mieć ciastka i zjeść ciastka. Szymon wierzył jednak, iż nadejdą kiedyś takie czasy, że ci, którzy są uczciwi i ciężko pracują, będą żyli w dostatku. Może gdyby zapisał się do partii, tak jak Zosia, miałby szersze perspektywy, ale nie chciał, by ktoś mówił mu, jak ma żyć.

      Położył się na trawie i wpatrywał się w płynące po niebie obłoki. Uwielbiał to robić. Każda chmura była inna i próbował zgadywać, co może przedstawiać. Usłyszał nagle głos, cichy i zmysłowy:

      – Znowu się spotykamy, panie Szymonie.

      Usiadł i spojrzał na osobę, która wypowiedziała do niego te słowa. To była Beata. Piękna dziewczyna, którą poznał, gdy był na spacerze z Krzysiem. Chciał ją jeszcze kiedyś zobaczyć i może dlatego przychodził często w miejsce, w którym się poznali. I w końcu nadszedł ten dzień.

      – Dzień dobry, pani Beato. Wygląda pani olśniewająco – powiedział z uśmiechem.

      8. Poznań, 1956

      Hotel robotniczy Zakładów Metalowych imienia Józefa Stalina znajdował się w kompleksie mieszkaniowym dla pracowników, przy Łozowej. Wybudowany już po wojnie, miał być wzorcowym osiedlem dla klasy robotniczej. Łóżko Neli Domosławskiej, znajdujące się tuż przy oknie, było twarde jak kamień, ale w dzieciństwie sypiała w gorszych warunkach, więc uznała