Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra


Скачать книгу

w słowa matki.

      – Co się dzieje? – spytał szeptem, lecz nie zwróciła na niego uwagi.

      – Dobrze, zaraz tam będę – odpowiedziała głuchym głosem i odłożyła słuchawkę na widełki.

      Osunęła się na brzeg łóżka i przez chwilę siedziała bez słowa. Paweł podbiegł do niej i potrząsnął ją lekko za ramiona.

      – Na miłość boską, mów, co się stało?!

      – Tato miał chyba wylew, zabrało go pogotowie. Muszę natychmiast wracać do domu.

      – Ubieraj się, a ja idę już do samochodu. Jest mróz i muszę wcześniej rozgrzać silnik.

      ROZDZIAŁ 5

      Matylda miała wrażenie déjà vu.

      W tym samym szpitalu i na tym samym korytarzu czekała prawie czterdzieści lat temu, po operacji mamy. Wszystko wyglądało tak samo, nawet korytarz sprawiał wrażenie nieodnawianego od tamtego czasu. Identyczne linoleum, schodząca ze ścian olejna farba, zapach środków odkażających oraz przepoconych piżam i ciał. Woń pomieszczeń, w których rzadko otwiera się okna. Podobnie zabiegani lekarze i pielęgniarki, a także snujący się jak duchy pacjenci w burych szlafrokach, ludzie o szarych, zmęczonych twarzach, tęsknie wyglądający przez okna, za którymi rosły bezlistne o tej porze roku klony. Teraz doszedł jeszcze nowy zapach – rozcieńczonego lizolu, którym salowa myła podłogę.

      – Mamo! – Weronika wpadła zdyszana na korytarz, za nią pędził Paweł. W domu nie zastali nikogo, dzieci, jak się okazało, były u Joasi. To od niej się dowiedzieli, do którego szpitala zabrano Julka. – Wiadomo już coś?

      Matylda bezradnie wzruszyła ramionami. Kiwnęła Pawłowi głową na powitanie. Na jej ściągniętej twarzy pojawiły się zmarszczki, których wcześniej nie było aż tak widać. Wyglądała, jakby w przeciągu zaledwie jednego dnia postarzała się o kilka lat. Na przemian zaciskała i otwierała pięści.

      – Nie. Jeszcze go operują.

      – Ale będzie dobrze, prawda?

      – Tak. Chyba…

      – Chyba?

      – Mam nadzieję, moje dziecko, mam nadzieję. – Matylda rozejrzała się po korytarzu, jakby nie do końca przytomna. Odgarnęła kosmyk włosów, który spadał jej na czoło. – Martwi mnie tylko to, że jest święto i nie wiadomo, czy dyżurujący dzisiaj lekarz ma dostateczne doświadczenie. Może to jakiś stażysta? Boże…

      – Mamo, przestań. W takich przypadkach ściągają doświadczonych neurologów. Przecież stażysta nie może samodzielnie operować. Będzie dobrze. Niech mama lepiej powie, co się właściwie stało.

      – Siedzieliśmy w pokoju, przed telewizorem – Matylda zaczęła powoli, jakby trudno jej było zebrać myśli. – Szedł akurat jakiś film, enerdowski, teraz już nawet nie pamiętam jaki. I wtedy tato…

      – Co tato?

      – Najpierw jęknął głośno, jakby coś go bardzo zabolało, a potem zaczął bełkotać, mówić coś zupełnie bez sensu. Opadła mu jedna powieka, a ja – głupia – myślałam, że on żartuje. Przestraszyłam się i zadzwoniłam na pogotowie dopiero wtedy, gdy zaczął wymiotować i tracić przytomność. Przyjechali na syg­nale, niemal natychmiast. I tyle. Wszystko stało się tak nagle…

      Matylda przytuliła się do córki i zaczęła rozpaczliwie płakać. Z dyżurki wyszła pielęgniarka i podeszła do mocno objętych kobiet.

      – Może przyniosę coś na uspokojenie? – spytała, spoglądając na nie ze współczuciem. – Nie zaszkodzi, a na pewno pomoże przetrwać czas oczekiwania. Bo to może jeszcze potrwać, operacja dopiero niedawno się zaczęła.

      – Ale dlaczego od razu operacja? – Matylda niecierpliwym ruchem otarła łzy z oczu. – Przecież on tylko stracił przytomność, po prostu zemdlał.

      – Ja nic nie wiem, proszę cierpliwie czekać na lekarza. Wszystko będzie dobrze, zaraz coś przyniosę na uspokojenie.

      Kiedy kobieta wróciła do dyżurki, Matylda spojrzała z rozpaczą na Weronikę i na Pawła.

      – Jak to, operacja? Przecież on tylko… Mój Boże, wszystko tak samo jak przy mamie… I wtedy też pielęgniarka przyniosła nam coś na uspokojenie.

      – Zawsze tak robią – usiłowała ją uspokoić Weronika. – To rutyna, mamuś. Wiadomo, że w takich przypadkach rodzina jest zdenerwowana, więc starają się pomóc. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tato jest silny. Przedwojenny. Pamiętasz, jak zawsze to powtarzał?

      Usiłowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko żałosny grymas.

      Usiedli na ławce pod ścianą, na której wisiał plakat pouczający, jak dbać o kolana i stawy.

      Mijała godzina za godziną, a z sali operacyjnej nikt do nich nie wychodził. Paweł w tym czasie pojechał przygotować kanapki i przywiózł coś ciepłego do picia w termosie, ale kiedy wrócił, żadna z nich nie mogła niczego przełknąć. Napiły się tylko herbaty, bo ze zdenerwowania zaschło im w ustach.

      – A co z dziećmi? – Matylda w popłochu zerwała się z ławki.

      – Są u Joasi, spokojnie.

      – A, rzeczywiście. – Usiadła z powrotem. – Zupełnie zapomniałam. To wszystko stało się tak nagle, że chyba straciłam głowę.

      Weronika uśmiechnęła się blado.

      – Nie, mamo, nie straciłaś. A jeśli nawet, to i „bez głowy” zawsze myślisz o innych. Zostawiłaś Waldka i Emilkę u Joasi.

      – Jakie to szczęście, że wróciła z tej Warszawy na Nowy Rok. Inaczej musiałyby siedzieć same w domu.

      Weronika z lekkim rozdrażnieniem pokręciła głową. Sama z trudem panowała nad nerwami.

      – Mamo, zostałyby same tylko na chwilę, przecież byłam już w drodze. Niech mama przestanie się tak wszystkim przejmować, bo sama w końcu zachoruje.

      – Nie wyobrażam sobie, żeby twój tata miał teraz odejść.

      – Mamo…

      – Nie zostawiłby mnie tak.

      – Na pewno nie. To da się wyleczyć – odparła Weronika, bardzo chcąc wierzyć we własne słowa.

      – Nigdy mnie nie zawiódł.

      – I nie zawiedzie, mamo.

      – Rozbrajał mnie tym swoim humorem i rozsądnym podejściem do życia.

      – Przecież nie umarł.

      – To mózg. Nie ślepa kiszka.

      – Jeszcze nic nie wiemy.

      Matylda wstała.

      – Wiedziałam, że kiedyś musi nadejść taka chwila…

      – Nic nie nadeszło. Mamo, przestań, do jasnej cholery!

      – Że to się skończy. Ale czemu tak szybko?

      Weronika chciała coś powiedzieć, ale w tym samym niemal momencie wyszedł do nich chirurg z maseczką opuszczoną na brodę. Był rudy i piegowaty. Obie poderwały się z ławki, wpatrując się w niego z nadzieją, próbując coś wyczytać z jego spojrzenia. Paweł stał z tyłu, w każdej chwili gotów do pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba.

      Głos lekarza był poważny i oficjalny.

      – Panie są krewnymi Juliusza Michalskiego?

      – Tak, jestem jego żoną. A to nasza córka. – Matylda wskazała głową Weronikę. – Co z nim?

      –